środa, 3 sierpnia 2011

Powstanie Warszawskie- Pamiętnik. Część I Warszawa.

Od Autora
" CI, KTÓRZY MILCZĄ, GDY INNI ZABIJAJĄ SĄ WSPÓŁWINNI ZBRODNI. "
Kiedy w ostatni dzień sierpnia w każdym Polskim mieście i miasteczku w ciepły wieczór zachodziło słońce, nikt nie przewidywał, że gdy wstanie witając nowy miesiąc naocznie przekona się o czymś, co Niemcy nazywali "BLITZKRIEG", czyli wojna błyskawiczna. Rankiem 1 września wojska niemieckie przekroczyły polską granicę bez wypowiedzenia wojny. Poprzedzona atakiem z powietrza nazistowska machina wojenna ruszyła na podbój Europy. Praca ta opowiada o zrywie, który ma się wydarzyć 5 lat po tych faktach. Gdy zmęczony nieustannym uciskiem łapanek, przymusowej pracy czy też publicznych egzekucji naród staje do nierównej walki z najeźdźcą.
To co wydarzy się później zaszokuje cały świat.
1 sierpnia 1944 roku w Warszawie wszyscy ludzie chodzą podekscytowani. W każdej kamienicy, bramie zbierają się i szepcą coś do siebie. W domach i na ulicach panuje iście urodzinowy nastrój. Młodzi cywile spacerują w wojskowych butach. Niemcy jakby przeczuwając coś, nie patrolują już sami tylko dwójkami, a nawet czwórkami z bronią gotową do strzału. Ważniejsze urzędy pośpiesznie opuszczają miasto na zachód. Nie da się nie zauważyć strachu na twarzach żołnierzy i uśmiechów warszawiaków. W naród wstępuje narastająca niczym lawa radość i euforia, która eksploduje o godzinie 17.00. Następuje godzina "W", godzina wyzwolenia.. warszawiacy wychodzą z podziemia.. wybucha powstanie.

" W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej, przysięgam być wiernym ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej. Stać nieugięcie na straży jej honoru, o wyzwolenie z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia. Prezydentowi RP, Naczelnemu Wodzowi i wyznaczonemu przezeń dowódcy AK będę posłuszny, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało. Tak mi dopomóż Bóg. "


 POLACY !



Od dawna oczekiwana godzina wybiła. Oddziały Armii Krajowej walczą z najeźdźcą niemieckim we wszystkich punktach Okręgu Stołecznego.

Wzywam ludność Okręgu Stołecznego do zachowania spokoju i zimnej krwi we współdziałaniu z walczącymi oddziałami i równocześnie zarządzam:



1) Poległych zarówno Polaków jak i Niemców, po rozpoznaniu, grzebać prowizorycznie -dokumenty przechować i na żądanie zgłosić.

2) Wszelkie samosądy są zakazane.
3) Wrogowie Narodu Polskiego jak i Niemcy i volksdeutsche, będą ukarani z całą surowością prawa przez właściwe sądy. Tymczasem należy ich unieszkodliwić,
zatrzymując w zamknięciu do dyspozycji ujawniających się władz bezpieczeństwa.
4) Mienie władz i obywateli niemieckich należy zabezpieczyć protokolarnie w każdym domu.
Za należyte wykonywanie powyższego, jak również za ład i porządek w poszczególnych domach są odpowiedzialne lokalne organy OPL i Straży Porządkowej

Dzień 1
Pod gradem kul zewsząd wybiegają ludzie, jedni z bronią inni z butelkami z benzyną, czasami nawet ze sprzętem własnej domowej roboty, byle tylko walczyć .Walczyć za swoje miasto, ukochane miasto. Starcy, młodzi, dzieci każdy kto tylko może pomaga na swój sposób. Ludzie wyrzucają z okien wszystko co może wzmocnić barykadę: cenne meble, szafy, nawet fortepiany. Jakiś młodzieniec przebiega obok mnie chwilę potem zatykając na gmachu PKO biało-czerwoną flagę. Docierają do mnie pierwsze informacje o walkach w różnych częściach miasta. Wszystkie mosty zajęte przez wroga, ale przewaga w mieście jest po naszej stronie. Oddziały Stanisława Skibniewskiego ps."Cubryna" zajmują zaciekle bronioną przez policję, w liczbie stu osób, elektrownię warszawską. Żołnierze baonu "Kiliński" zdobywają najwyższy w naszym mieście budynek towarzystwa ubezpieczeń "Prudental". Mój znajomy z sąsiedniej ulicy zawiesza na nim kolejną flagę. Łzy same cisną się do oczu, pierwsze łzy szczęścia po tylu latach strachu. Gdzieś w oddali słyszę "warszawiankę" i mocno wierzę, że nam się uda!
Wtem przebiega koło mnie młody chłopiec, prawie dziecko, spogląda na mnie uśmiechnięty, robi jeszcze kilka kroków, jakby w zwolnionym filmie gołębie wzlatują w powietrze, krzyki kobiet, ogromne zamieszanie. Stoję tak jeszcze chwilę otumaniony, jakby pijany, w oczach mam piasek. Nic nie widzę. Przecieram powieki, jakaś kobieta podbiega do mnie, spokojnym matczynym głosem karze się położyć. Głaszcze, przemywa mi twarz. Niedługo potem podnoszę się i rozglądam dookoła. Widzę grupkę ludzi pochylających się nad czymś. Podchodzę powoli, niepewnie, przestraszony. Spostrzegam kobietę klęczącą na ziemi. Nie wierzę!! To ten sam chłopiec, ten sam blondynek o niebieskich oczętach z uśmiechem od ucha do ucha leży teraz w kałuży krwi, a w ręku zaciśnięta kartka. To rozkaz do towarzyszy na barykadzie... kolejne łzy. Zaczyna padać deszcz, powstają kolejne barykady. Słońce zachodzi 15 minut przed 20. Co przyniesie kolejny dzień? Pełen obaw zasypiam dopiero późną nocą.



Dzień 2



Słońce wstaje dziś wcześnie, bo już około 5 rano. Wskakuje w spodnie, zakładam marynarkę z opaską biało-czerwoną nałożoną na lewy rękaw. Biorę notes i podchodzę do okna, by zaraz się szybko schować. To Niemcy na mojej ulicy! Co robić?! Biegam schylony po pokoju, tysiące myśli przewijają się przez moją głowę. Rodzi się czarny scenariusz całej sytuacji, gdy nagle docierają do mnie odgłosy śmiechu i rozmów w ojczystym języku. O co chodzi? To jakiś podstęp! Wyglądam powoli, pełen obaw. Widzę grupę mężczyzn w mundurach niemieckich. Poznaję twarze, to żołnierze plutonu "Alek" Zośkowcy. Kamień spada mi z serca, wybiegam z domu. Podchodzę do nich. Zadowoleni pokazują zdobyczne trofea. To na Stawkach w bocznicy kolejowej zdobyli sprzęt i umundurowanie. Otrzymuję panterkę SS , którą pośpiesznie zakładam. Mam nawet swój własny hełm. To niesamowite! Teraz już nie wyglądam jak cywil tylko żołnierz niemiecki. Jedyną rzeczą jaką się od nich teraz odróżniamy to przepaska w narodowych barwach na ramieniu. Elementem podstępu i zaskoczenia eliminujemy wiele niemieckich jednostek, które rzecz jasna myślą, że to swojaki, gdy tymczasem ku pełnemu zaskoczeniu podbiegamy do nich krzycząc "Hande hoch ! " lub też od razu otwieramy do nich ogień.

Tymczasem nad Warszawą pojawiają się samoloty niemiłosiernie bombardujące miasto. Setki bomb kładą kamienice jak domki z kart. Przerażeni ludzie szukają schronień w piwnicach. Przybywa krzyży na ulicach i podwórkach. Grabarze nie nadążają z chowaniem poległych.. Upał powoduje szybszy rozkład ciał.. mijają kolejne dni... Dni pełne okrucieństw i nieustannego skupienia. Snu jak na lekarstwo..


INSTRUKCJA
Granica skuteczności ognia:
pistolet maszynowy-100m,
pistolet-20m granat-30m
(rzucać tylko w grupy i auta)
por. Lucjan Giżyński "Gozdawa"

Dzień 5

Po popołudniu z żołnierzami baonu "Zośka" zdobywamy obóz "gęsiówka" na ulicy Gęsiej. Z gmachu przed nami wychodzą ludzie w pasiakach, ponad 300 osób. Wszyscy są Żydami. Radość nie ma końca! Ludzie płaczą i obściskują się. Niesamowite chwile - jakże wzruszające, niezapomniane...Na prawo ode mnie zbiera się grupka. Jeden z Żydów doskonałą polszczyzną melduje nam 1. batalion żydowski gotowy do walki, cóż za odwaga..! Mimo uniknięcia śmierci w Gęsiówce, która była obozem przejściowym do Oświęcimia, wielu z nich przyłączyło się z nami do walki. Tak więc szczęście było podwójne.
Do stolicy z Poznania wchodzą oddziały SS- Oskara Dirlewangera , brygada szturmowa RONA Mieczysława Kamińskiego oraz batalion policji i Wehrmachtu tworzące razem Kampfgruppe dowodzone przez SS-Gruppenfuhrera Heinza Reinefartha. Na Woli liczba zabitych rośnie do 40 tyś. Głównodowodzący siłami niemieckimi, mianowany przez Himlera, SS-Obergruppenfuhrer Erich von dem Bach przybywa do Warszawy. Jego wojska przegrupowują się.
Rozkaz Himlera brzmi: "Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać jeńców, Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy".
Oddziały Heinza Reinefartha i Oscara Dirlewangera szturmują Wolę i Ochotę. Masowe egzekucje wykonywane przez pijanych dirlewangerowców i ronowców, osławionych już w mieście przestępców i kryminalistów, nie maja końca. Liczba zamordowanych rośnie w zastraszającym tempie. Stosy ciał palą się na ulicach. Ta część ludności, której udało się uciec kieruje się kanałami w kierunku Starówki, wielu nie wychodzi już na górę. Pierwszy raz używamy tej drogi do przemieszczania naszych oddziałów, a także ludności cywilnej. Niewiele później doborowe oddziały SS doświadczone w walkach w miastach wspomagane przez czołgi ostatecznie opanowują obie dzielnice. Wypalone domy, puste klatki schodowe po których złowieszczo hula wiatr, okiennice bez szyb wszystko to niczym ze strasznego snu. Niegdyś piękne teraz niczym potwory z pustymi oczodołami z których buchają języki ognia. Piekło na ziemi, śmierć i nastrój grozy. Oddziały bez odpowiedniego wyposażenia, racje żywnościowe na wyczerpaniu, naboje na wagę złota. Kto by się spodziewał, że tak długo potrwa ta potyczka. Co się stało z naszą warszawą, pełną piękna, spokoju i romantyzmu. Ze wspaniałymi ulicami pełnymi ryksz, ze spacerami w łazienkach królewskich, poranną muzyka Władysława Szpilmana w Polskim Radio. Jeden człowiek zniszczył to na co pracował cały naród przez 123 lata. Zniweczył nasze marzenia o niepodległej Polsce. Po tym ciosie ciężko będzie się nam podnieść, ale my żołnierze AK oraz ludność warszawy wierzymy w siłę i honor, a za świętość bierzemy sobie słowa ‘ Jeszcze polska nie zginęła ‘

Wbiegamy do jakiegoś domu, serce wali mi jak młotem, rozdzielamy się na pierwszym piętrze nad nami jest wróg słyszymy go on nas jeszcze nie. Czy element zaskoczenia tak istotny w działaniach wojennych powiedzie się ? Przechodzę dziurą w ścianie pokoju, niemy świadek tych wydarzeń, duży dębowy zegar wciąż odmierza czas. Nagle słyszę za sobą jakiś szmer, odwracam głowę, na szczęście to tylko szczur. Biegnę dalej. Oczy pieką niemiłosiernie od dymu, trudno o spokój w takich warunkach. Wtem w drzwiach wyrasta jak spod ziemi szkop czarny jak diabeł. Tylko duże niebieskie oczy widać spod hełmu. Jest równie wystraszony jak ja gdyż niemal na siebie wpadamy, robie dwa kroki w tył i strzelam bez namysłu pierwszy, Niemiec zgina się w pól i pada z impetem na ziemię podnosząc przy tym tumany kurzu tańczące niczym małe elfy. Zapomniał zarepetować. Wojnie to codzienna gra o życie, dzisiaj ja wygrałem. Resztę oddziału spotykam na klatce schodowej, trzęsę się jak galareta ale nie ma czasu podzielić się z nimi wrażeniami z minionych chwil. Wpadamy na ostatnie piętro, w dużym pokoju na końcu korytarza na wprost wejścia wisi obraz Matki Boskiej pod nim Niemiec pijany jak bela, nie opodal jeszcze czterech. Wszyscy śpią jak zabici, zaskoczenie udało się lepiej niż to sobie wyobrażaliśmy. Kolega dyskretnie zdejmuje obraz ze ściany i odwrócony kładzie na stole…



UWAGA NA TELEFONY !
Nieliczne aparaty są czynne w Warszawie. Należy używać ich z największą ostrożnością. Niemcy siedzą jeszcze w centrali i mogą stosować częściowo podsłuch. Stwierdzono wypadki prowokacji : ludzi telefonicznie wzywano na punkty, gdzie Niemcy otwierali do nich ogień.
" Biuletyn Informacyjny"
Dzień 13

Nie ma kiedy pisać. Ciągle się gdzieś przenosimy. Na Starówce dowiadujemy się o podstępie, jaki spowodował śmierć setek osób. Chłopaki zdobywają czołg SdKfz 301 Ausf.B-IV, który był pozornie broniony przez SS-manów. Chwilę później, gdy oddział wraz ze schodzącymi się cywilami wiwatuje następuje eksplozja nafaszerowanej materiałami wybuchowymi pułapki, którą później nazwiemy "Goliatem".
Przybywa zdobycznej broni. W wyposażeniu byłych wychowanków gimnazjum im. Górskiego znalazły się radzieckie pepesze, a nawet miotacze ognia domowej roboty.
PAST-a budynek centrali telefonicznej na ulicy Zielnej 37/39 spędzał nam sen z powiek. Doskonale ufortyfikowany wróg nie dawał nam szans na rychłe zwycięstwo. Ulice Zielna i Wielka były pod nieustannym ostrzałem. Teren od strony Ogrodu Saskiego zajęty przez SS. Stamtąd dociera zaopatrzenie do Niemców. Trzeba zamknąć pierścień wokół budynku. Udaje się to w końcu 13 sierpnia. Kolega wpadł na pomysł postawienia na przeciw budynku kawałka kartonu imitującego głośnik z kablem. Prawdziwy głośnik chowamy nieopodal. Każdy wyrywa się, żeby cos powiedzieć. Jeden krzyczy, żeby się poddali, inny "Hitler Kaput". Pokładam się ze śmiechu.. załoga PAST-y odpowiada ogniem w kierunku kartonu rozrywając go na strzępy. Gdy strzały milkną głośnik nadaje dalej ku zaskoczeniu Niemców. Śmiechu co nie miara. Co za idioci dali się nabrać!
W nocy z 19 na 20 rtm.Henryk Roycewicz ps "Leliwa" decyduje się siłami 250 żołnierzy zadać ostateczny cios załodze bastionu. Miotacze ognia idą w ruch. W ciągu kilku sekund rozpoczyna się piekło dla Niemców zgromadzonych w budynku. Słychać krzyki, rozkazy po niemiecku, wszędzie dym. Wbiegamy do piwnicy kompletnie zaskakując SS-manów szybko podnoszących ręce do góry. Kolumna wychodzących jeńców liczy około 120 osób. Zdobywamy znaczną ilość broni, granatów oraz działko przeciwpancerne. Wchodzę na pierwsze piętro. Smród rozkładających się ciał czuć prawie wszędzie. Po lewej stronie pod ścianą siedzą na wpół zgięte zwłoki starszego mężczyzny w mundurze Wehrmachtu. Zapewne samobójca, może odmówił rozkazu? W kieszeni kurtki znajduję się pamiętnik. Nieboszczyk nazywał się Kurt Heller frontowiec z Rosji zluzowany do Warszawy. W pamiętniku czytam o dantejskich scenach mających miejsce na kilka dni przed naszym atakiem. Boże co tu się działo. Samobójstwa, głód, brak pomocnych dostaw odcięty.. ale nie żałuję ich. Ja czuję ten sam strach co oni tyle, że od kilku lat.
Armia Czerwona już od 3 tygodni stoi u bram Warszawy. Alianci i Brytyjczycy nie pomagają. Chyba nawet nie wiedzą, jak bardzo ich potrzebujemy. Jedynie Bóg jest z nami i chyba tylko On pozwala nam trwać dalej.



Dn. 3 bm. w okolicy PKO w godzinach rannych, znaleziono zgubione przez

matkę 10-dniowe dziecko (dziewczynka), które przeniesione zostało na punkt

sanitarny przy pl. Napoleona 4 m 3

"Biuletyn Informacyjny"


Dzień 22


Na niebie pojawiają się brytyjskie samoloty z zaopatrzeniem. Niestety tylko mała część spada na nasze pozycje. Większą przejmuje wróg. Lotniska wokół Warszawy zajęli Rosjanie, ale nie odpowiadają nam przez radio, dlaczego pomoc nie nadchodzi? Gdzie ta zwycięska Armia Czerwona? Gdzie alianci? Dla wielu jest to niezrozumiałe zwłaszcza dla tych najmłodszych, którym mówiono, że już wkrótce nadejdą z pomocą zachodnie mocarstwa.

Oddziały Dirlewangera nadchodzą ulicą Elektoralną, Reinefartha od Leszno. Nasze stanowisko jest na ulicy Miodowej. Boże oni idą w naszą stronę, trzeba wzmocnić barykadę.. Ktoś wpada na pomysł przewrócenia wozów tramwajowych. Na ulicy Freta 10 powstaje szpital powstańczy. Leży tam już tak wielu moich przyjaciół zarówno tych starych, jak i tych nowo poznanych w boju. Miasto przypomina zbiorową mogiłę, tysiące krzyży, wielu poległych wciąż leży na ulicach. Śmierć czai się za każdym rogiem. Nie mamy co jeść. Amunicji również jak na lekarstwo. Piękne, tryskające ciepłem niegdyś miasto zaczyna przemieniać się w gruzowisko pełne mogił. Nie śpię już trzecią noc. W dzień stoimy na barykadzie w nocy chodzimy jak duchy po mieście albo pod nim kanałami. Śmierdząca konsystencja odchodów i nie wiadomo czego oblepia nas po pas. Czasami nadeptując na jakieś zwłoki, maszerujemy zdani już tylko na siebie. Niektórym puszczają nerwy. Pomoc nie nadchodzi. Ludność cywilna, w niektórych wypadkach obwinia nas, pokazuje groby poległych dzieci. To bardzo przykre i niezrozumiałe. Brak poparcia, które mieliśmy na samym początku teraz zaczyna pękać niczym bańka mydlana. Z jednej strony ich rozumiem. Są bezbronni, oczekiwali od nas szybkiego zwycięstwa i pomocy od zachodu. Tymczasem z ich domów zostają sterty cegieł, ich bliscy umierają od kul, bomb czy z głodu. Z drugiej strony nie rozumiem. Są takimi samymi ludźmi jak my, Polakami i to my walczymy o to, żeby oni mieli swoje miasto takie, jakim było przed 1939 r. Kiedy to naziści zajęli naszą Polskę.






SŁUCHAJCIE

AUDYCYJ RADIOWYCH

WALCZĄCEJ WARSZAWY !


NA FALACH ŚREDNICH- 224 M LUB 251 M

NA FALACH KRÓTKICH -32,8 M i 52,1 M


AUDYCJĘ POLSKIEGO RADIA NADAWANE SĄ CODZIENNIE-

W J Ę Z Y K U P O L S K I M :


1. Na fali średniej - o godz.12-tej

2. Na fali krótkiej - o godz. 10.35 i 18.30, oraz

3. Audycje specjalne

Poświęcone ziemiom

zachodnim i wschodnim
Rzeczpospolitej
Na falach krótkich o godz. 14.30
4. Codziennie w języku angielskim
Na fali krótkiej- o godz. 10.15 i 22.30
AUDYCJE STACJI NADAWCZEJ ARMII KRAJOWEJ "BŁYSKAWICA"
NADAWANE SĄ CODZIENNIE W
J Ę Z Y K U P O L S K I M
                     NA FALI KRÓTKIEJ- O GODZ. 9.45. 14, 19.30 I 22

Dzień 23
Słońce wschodzi dziś około 6 rano. Od samego rana pada deszcz. Czyżby to łzy nieba? Dzień wcześniej dowiedziałem się, że po mojej kamienicy nic nie pozostało. Co stało się z moją rodziną, sąsiadami? Kiedy to się skończy? Powstanie miało trwać kilka dni. Czy nikt nie słyszy naszego wołania o pomoc? Czy Warszawę czeka zagłada? Zniecierpliwienie coraz bardziej widoczne jest na ulicach. Kończą się zapasy żywności. Ziemniaki są na pierwsze, na drugie, na trzecie. Rosołek z makaronem to teraz marzenie. Ciepła kąpiel w wannie z buteleczką wiśniówki ech.. rozmarzyłem się.
Dziwnym trafem znajduję się zawsze tam gdzie się coś dzieje. Po ciężkim boju w godzinach popołudniowych zdobywamy Kościół Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu 3, gdzie zastajemy kilkadziesiąt przerażonych kobiet i dzieci w tym kilku księży, którzy błogosławią nam. Niewiele później na rogu ulicy Hipotecznej karabin maszynowy zestrzeliwuje samolot wroga, który bombardował Starówkę. Strzelec, który tego dokonał chodził dumny jak paw. Ale co się dziwić miał niewiele ponad 17 lat. Był w takim samym wieku jak większość z nas. Kwiat polskiej młodzieży. Sól tej ziemi. Bohatersko walczący za swoje miasto.

"..Ukończenie tłumienia powstania Warszawskiego zależy obecnie od wytrzymałości atakującej piechoty. Pomimo współdziałania ciężkiej artylerii oraz miotaczy rozstrzygnięcie można osiągnąć tylko przez natarcie piechoty i pionierów w walce z wręcz w głębokich piwnicach rozbitych budynków. Wskutek tego ponosimy straty około 150 ludzi dziennie w walkach o bloki domów Starego Miasta.."
Raport wysłany 29 VIII przez gen. von dem Bacha
do dowódcy 9.Armii


Dzień 27

Gruzini walczą z Niemcami
Pewnego rodzaju sensacją jest oddział żołnierzy słowackich walczących
wraz z oddziałami AK. Obecnie dowiadujemy się, że w rejonie Powiśla
operuje oddział Gruzinów, złożony z dawnych jeńców sowieckich i człon-
ków kolonii gruzińskiej w Warszawie. Dowódcą oddziału jest Kapitan
Wojsk Sowieckich dr Russjanszwil, współpracujący już poprzednio
z polskimi organizacjami konspiracyjnymi.
"Rzeczpospolita Polska"


Jeden z dowódców Starego Miasta płk Karol Ziemski otrzymuje niesamowite wyróżnienie. Otóż gen. broni Kazimierz Sosnowski nadaje mu za obronę swojej placówki krzyż Virtuti Militari IV klasy. Jest to chyba najbardziej podniosłe wydarzenie tego dnia. Gratulacje, oklaski, a nawet łyk zdobycznej wódeczki...piękne chwile.
28 sierpnia zwiadowca melduje o wyroku, jaki zapadł w szeregach wroga na dowódcy brygady RONA Mieczysławie Kamińskim tym samym, który tak nieludzko spacyfikował Ochotę. Należna kara spotkała go już podczas powstania, i co najlepsze, że to sąd niemiecki ukarał go najwyższą z możliwych kar. Nawet takie świnie, jak SS nie mogły dalej patrzeć na jego niesubordynację i szereg innych przestępstw.
Wieczorem nastąpiła rzecz, która rozbawiła nas wszystkich do rozpuku. Krążący nad Warszawą rosyjski samolot przez ciemności nie spostrzegł na mundurach niemieckich biało-czerwonych opasek, odróżniających nas od wroga i zrzucił ulotki namawiające do poddania się Armii Czerwonej.. głupcy nie wiedzą z kim mają do czynienia. Chyba jednak dobrze, że na razie nie wchodzą do stolicy, bo jeszcze by do nas ogień otworzyli.. ale to tylko moje spostrzeżenie.. nie podzieliłem się nim z kolegami..


UWAGA !


1) Żołnierze Wehrmachtu, mają być traktowani w myśl przepisów prawa międzyna-

rodowego, dotyczącego jeńców wojennych

2) Reichsdeutsche mają być odstawieni do obozów koncentracyjnych przy Państwowym

Korpusie Bezpieczeństwa.

3) Członkowie policji niemieckiej, SS, SD, SA, Hitlerjugend, Bahnschutzpolizei, Ukraińcy

na służbie niemieckiej mają być traktowani jak zwykli przestępcy.

4)Volksdeutsche i "Polacy przestępcy" mają zostać oddani do dyspozycji Wojskowego

Sądu Specjalnego.


Rozkaz "Montera" polecający "segregację" jeńców.






Dzień 32

5500 tyś powstańców ucieka ze Starówki, ale na zajętym już przez wroga terenie pozostaje kilkadziesiąt tysięcy cywilów i my.
Na Starówce trwa od rana silny ostrzał artyleryjski. Nasze oddziały wycofały się na ulicę Długą. Wspomagający nas oddział baonu "Zośka" ponosi duże straty. Niemiłosierny nawałnica nie milknie. Czy im się nigdy nie skończy amunicja? Pozostałe jednostki wraz ze sztabem komendy AK dołączają do kompanów w Śródmieściu. Koledzy, których widziałem jeszcze dziś rano dalej trwają na ulicach Piwnej i Podwale. Podobno nawet we wnętrzu PWPW czyli Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych trwają zaciekłe walki z wrogimi jednostkami. Około godziny 12 strzały milkną i niespodziewanie podchodzi do nas na stanowisko ogniowe pewna kobieta z koszem owoców i papierosami. Zastanawiałem się długo skąd ona to wytrzasnęła. Co się stało z Niemcami, że przestali ostrzeliwać barykadę, aż do momentu kiedy moje zęby nie zatopiły się w soczystej gruszce. Nigdy wcześniej nie przypuszczałbym, że jedzenie owocu sprawi mi tyle przyjemności. Kobieta zniknęła tak szybko i niespodziewanie jak się pojawiła. Odchodzi jakby kuloodporna, idzie pod gradem świszczących pocisków nie bacząc na to co może ją zaraz spotkać. Znika za rogiem. Nigdy później już jej nie widziałem, ani o niej nie słyszałem.
Czyżby mi się to przyśniło? Niemożliwe? Przecież siedzę obok tego kosza, potwierdzam jej obecność u dziwnie patrzących na mnie kompanów. Dziwne.. Niemcy raczej nie pudłują, są doskonałymi strzelcami, a w nią nie trafia nawet odłamek.. Chwilę później otwierają ponownie ogień.

.....Miasto, Stare Miasto, wiernie Ciebie będziem strzec, mamy rozkaz Cię utrzymać albo w gruzach Twoich lec !



Usługi szewskie


W Śródmieściu kilku mistrzów szewskich prowadzi bezpłatną naprawę obuwia dla żołnierzy na front. W dzielnicy południowej utworzono z inicjatywy prywatnej pralnię dla żołnierzy AK.



"Rzeczpospolita Polska"


Dzień 33

Pozostaje nas 2000 osób. Niby wiele, ale przy przewadze wroga liczba ta staje się kroplą w morzu potrzeb. Brakuje amunicji do broni ze zrzutów. Pierścień wokół Starówki zacieśnia się.
2 września Niemcy niszczą Kolumnę Zygmunta na Placu Zamkowym. Historyczny element naszej stolicy równa się z ziemią. W wielu miejscach w oknach chowają się "gołębiarze" - snajperzy niemieccy czyhający na najmniejszy błąd przemykających między barykadami ludzi. Od ich kul ginie wielu z nas.
Koło południa wraz z sanitariuszką z naszego oddziału wybrałem się na kronikę powstańczą. Pierwszy raz naocznie przekonałem się o tym, co na Woli i Żoliborzu wyprawiały oddziały Kamińskiego i Dirlewangera. Żołdacy, kryminaliści, hordy pijanych mężczyzn w różnym wieku nie pozostawiały nikogo przy życiu. Gwałty, rabowanie cennych obrazów, porcelany, mebli i biżuterii oraz masowe egzekucje były na porządku dziennym. Jakiś czas później, podczas jednego z wypadów na teren wroga, weszliśmy do szpitala, którędy wcześniej przechodził jeden z ich oddziałów. To, co zobaczyłem do końca utwierdziło mnie w fakcie wyświetlanych kronik. Na jednym z pięter zniszczonego pozornie budynku znajdowała się sala, w wejściu na strunie wisiał lekarz. Dalej wśród zamordowanych, bezbronnych ludzi, którzy nawet nie zdążyli podnieść się z łóżek, leżeli żołnierze Wehrmachtu. Zezwierzęcenie osiągnęło zenit. Nie oszczędzili nawet swoich, którzy wstawili się za Polakami. Zabili wszystkich...To był szpital powstańczy na ulicy Freta 10.


Warszawa trwa

i walczy nadal !
Po całomiesięcznych, więc niezwykle ciężkich walkach Starówka
musiała być opuszczona. Stos gruzów, w jaki zamieniono tę dzielnicę,
przy nieustannych masowych atakach niemieckich nie dał się dłużej
trzymać, zwłaszcza przy nieustannym huraganowym bombardowaniu.
W piątek legły w gruzach: kościół św. Jacka i obie szkoły na ul. Barokowej.
Bohaterskie oddziały powstańcze po krótkim wypoczynku wzmacniają
polskie linie obronne w innych dzielnicach.
Dzień 34
Skąd tyle odwagi i męstwa w tych młodych osobach? Tych dzielnych sanitariuszkach niosących pomoc w potrzebie. Cywilach dających schronienie i miskę zupy. Wiara w niepodległą Polskę wciąż jest w nas.
Dziś od samego rana jest pochmurno, wieczorem zapewne spadnie deszcz. To dobry znak, bo brakuje wody. Jest ciepło, około 16 stopni. Czas na odpoczynek. Nic się nie dzieje nawet Niemcy nie atakują, oni też muszą już być zmęczeni.
Na pewno nie spodziewali się tego, co ich tu spotkało. Wielu z nich to jeszcze dzieci z fanatycznych oddziałów Hitlerjugend ślepo wykonujących rozkazy swoich oficerów. Przecież oni też mają matki i gdyby one wiedziały co ich pociechy wyczyniają pluły by sobie w brodę, że urodziły takie "zwierzęta". Na pasku martwego żołnierza Wehrmahtu odczytałem napis "gott mit uns" - Bóg jest z nami. Szczerze mówiąc do końca nie rozumiem tego, co w pewien sposób zburzyło to, w co wierzyłem. Skoro jest Bóg, widzi to wszystko i nie wysłuchuje naszych modlitw! To chyba rzeczywiście ON JEST Z NIMI.
6 września Niemcy bombardują elektrownię warszawską odcinając stolicę od prądu. Strach przed tym, co nas czeka spędza mi sen z powiek.
Staram się robić dobrą minę. Dawać przykład młodszym, do końca nie świadomych chyba tego, co nas czeka. Zamiast kopać piłkę na podwórku, objadać się marmoladą czy też chodzić do kina, biegają teraz dzielnie nie bacząc na śmierć z uśmiechem na buźkach, z karabinami, granatami, stojąc na pierwszych liniach frontu nie cofając się ani o krok w obliczu śmierci. Jestem dumny z nich i z tego kim jestem i nawet chwili bym się nie zawahał, gdybym cofnął się w czasie i jeszcze raz, mimo strachu miał podejmować decyzję o przystąpieniu do walki o moją Warszawę.



Rozumiejąc, że tak długa walka pociąga za sobą ogromne cierpienie ludności nie sprzeciwiłbym się, by PCK porozumiał się z dowództwem niemieckim w sprawie wyjścia z miasta kobiet, dzieci, starców i ciężko chorych. Wojsko i pozostała ludność trwać muszą w walce.


Z rozkazu dziennego Komendanta obwodu Sródmieście-południe

ppłk. Jana Szczurka-Cergowskiego




Dzień 38




Od rana słonecznie i ciepło. Śniło mi się, że poszedłem na kawę i lody z dziewczyną, w której podkochiwałem się jak byłem młodziakiem. Później poszliśmy na spacer do parku. Siedzieliśmy tam na ławce w promieniach słońca, przy śpiewie ptaków i patrzyliśmy sobie w oczy. Koledzy mieli niesamowity ubaw, gdy opowiedzieli mi później, że gdy spałem miałem minę jakbym leżał teraz nad morzem, a nie w tej szarej rzeczywistości z głową na kamieniu i karabinem pod ręką. Czy to jakiś znak? Znak, że jeszcze kiedyś mój sen się ziści? Nie musi to być ta sama dziewczyna ze snu, mogę nawet sam iść na ten spacer byle w niepodległej i wolnej od wszelkiego zła Warszawie.

W ciągu minionych dni Niemcy zajmują PZU na ul. Kopernika, ulice Sewerynów, Oboźną i Leszczyńską. Następnie pada Powiśle. Ciężkie boje trwają wciąż na Nowym Mieście, Chmielnej i na pl. Napoleona. Po gruzach Starówki przenosiny się do pozornie niezniszczonego jeszcze Śródmieścia, gdzie możemy pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Gdzie nie gdzie odbywają się nawet śluby powstańcze udzielane przez księży. Niesamowite narodziny miłości w obliczu śmierci.

8 września między 12 a 14 część cywilów przy wcześniej uzgodnionym zawieszeniu broni opuszcza stolicę. Chwilę po tym Niemcy zaciekle atakują Nowy Świat. W efekcie tego musimy wycofać się z Krakowskiego Przedmieścia.





ROOSEVELT DO CHURCHILLA


Jestem poinformowany przez moje biuro Wywiadu Wojskowego, że walczący Polacy opuścili Warszawę i, że obecnie Niemcy mają nad nią pełną kontrolę. Stąd sprawa pomocy dla Polaków w Warszawie została niestety rozwiązana na skutek opóźnienia i przez działania niemieckie i jak obecnie wygląda, nie możemy nic robić, by im dopomóc.



Dzień 40

Od samego rana przelotnie pada deszcz, choć jest ciepło, bo około 15C. Między 6 a 8 rano kolejna część cywilów opuszcza miasto, a raczej to co z niego pozostało. W północnej części Śródmieścia nasze oddziały toczą ciężkie i krwawe boje o ten ostatni bastion obronny stolicy. Nasz oddział wspierał ich ogniowo od lewej flanki, ale pod silnym ostrzałem artyleryjskim musieliśmy skapitulować i dać Niemcom za wygraną. Wycofaliśmy się do punktu zbornego. Nie wiem co dalej z nimi się dzieje. Łączność jest zerwana. Wysłaliśmy młodego zwiadowcę, ale do tej pory nie powrócił. Dowódca nie chce ryzykować kolejnych strat. Pozostajemy na barykadzie. Ktoś przynosi biuletyn informacyjny i zaczyna go czytać na głos. Gazeta opisuje informacje na temat nastrojów po stronie wroga. Otóż w oddziałach SS, jak i Wehrmachtu spędzają sen z powiek informacje o przegranych walkach na froncie zachodnim, jak i wschodnim. Wielu Niemców przehandlowuje żywność w zamian za ubrania cywilne. A więc jest szansa, szansa na złamanie przeciwnika. Wiele patroli megafonowych podkrada się w pobliże stanowisk wroga i przez głośniki w ich języku namawia do poddania się. W kilku przypadkach udaję się to, ale do tego typu oddania broni skore są tylko jednostki Wehrmachtu. Esesmani tak łatwo skóry nie oddają. Walczą do ostatniego naboju, czasami nawet odbierając sobie życie w obliczu przegranej.
Na Czerniakowie w ręce naszych oddziałów podaje się kilkunastu Niemców oświadczając, iż przed kapitulacją zabiła swojego fanatycznego dowódcę i, że nie ma już siły walczyć. Takie nieliczne sytuacje bardzo podnoszą morale naszych chłopców.
Surowa woda!
Picie wody surowej jest lekkomyślnością! Grozi to, bowiem chorobą: czerwonką lub durem brzusznym, co w konsekwencji
prowadzi do rozszerzenia się chorób epidemicznych. Ten kto pije surową wodę szkodzi nie tylko sobie, ale i wszystkim mieszkańcom miasta.
" Biuletyn Informacyjny "


Dzień 46




W ciągu ostatnich kilku dni wiele się wydarzyło, ale dopiero teraz mam chwilę by pozbierać myśli i przelać je na papier. Wczoraj po raz pierwszy radzieckie samoloty rozpoczęły zrzuty na Śródmieściu, Mokotowie i Żoliborzu. Niestety rozpoznanie Rosjan, co do stacjonowania Polaków jest mylne, ale i tak w ręce naszych wpada znaczna ilość broni: 156 granatników, 505 rusznic, 1478 peemów, 4000 granatów oraz spora ilość amunicji, żywności

i lekarstw.

Morale rośnie, wszyscy non stop patrzą w niebo wypatrując sprzymierzonych samolotów. Na Czerniakowie dowiaduję się o ogromnej stracie. Od celnego strzału z karabinu maszynowego pada dowódca kompani "Rudy" baonu "Zośka" harcmistrz kpt. Andrzej Romocki ps "Morro". Zawsze uśmiechnięty, świecił przykładem dla swoich podwładnych. Mimo ogromnych strat, jakie ponosił podczas powstania, wciąż nieugięcie stał na czele swojego batalionu. Bohater naszych czasów. Pozostawił po sobie żal i smutek. Miał 21 lat.

Pod osłoną nocy na warszawski brzeg Czernikowa przeprawia się I baon 9.pp 3 DP w liczbie około 300 dobrze uzbrojonych żołnierzy, którzy wzmacniają obronę tejże właśnie placówki. Pomoc znikoma, ale to zawsze coś. W mieście błyskawicznie rozeszła się plotka, mówiąca o wystrzeleniu przez Armię Czerwoną rac świetlnych podczas przeprawy polskich oddziałów przez Wisłę, ułatwiając tym samym celne namierzenie przez wroga.





MARSZ MOKOTOWA



Nie grają nam surmy bojowe

I werble do szturmu nie warczą

Nam przecież te noce sierpniowe
I prężne ramiona wystarczą.
Niech płynie piosenka z barykad
Wśród bloków, zaułków, ogrodów,
Z chłopcami niech idzie na wypad
Pod rękę przez cały Mokotów.
Niech wiatr ją poniesie do miasta
Jak żagiew płonącą i krwawą,
Niech w górze zawiśnie na gwiazdach,
Czy słyszysz, płonąca Warszawo?
Niech zabrzmi w uliczkach znajomych,
W alejach, gdzie bzy już nie kwitną,
A serca z zapału nie stygną !
ref:
Ten pierwszy marsz ma dziwną moc,
Tak w sercach gra, aż braknie tchu.
Czy słońca żar, czy chłodna noc,
Prowadzi nas pod ogień luf.
Ten pierwszy marsz niech dzień po dniu,
W poszumie drzew i w sercach drży,
Bez próżnych skarg i zbędnych słów,
To nasza krew i czyjeś łzy !


Dzień 47
Od świtu 25. Dywizja Pancerna, która walczy przeciw nam na Żoliborzu, ponosi ciężkie straty. Ponad 110 zabitych, drugie tyle rannych. Kolejne zwycięstwa na Czerniakowie. Piękna słoneczna pogoda sprzyja walkom o tę część Warszawy. Ogromna wiara w zwycięstwo w pierwszych dniach powstania teraz niczym na wadze przechyla się raz na stronę oddziałów AK raz na stronę Niemców. Niektóre budynki po kilka razy przechodzą z rąk do rąk. Niewiele przed 6 rano na Czerniakowie ląduje kolejna część 9.pp. W sumie jest ich już ponad 1200 osób.
18 września obudził mnie na barykadzie ogromny hałas, warkot setek, jak mi się wydawało samolotów. Spanikowany poderwałem się na równe nogi i oczom nie dawałem wiary. Około 100 boeingów amerykańskich B-17 eskortowanych przez kilkadziesiąt mustangów. Samoloty aliantów przy silnym ostrzale wroga rozpoczęły zrzuty na pozycje AK-owców. W skrzyniach znajdowały się broń oraz zasobniki z lekami i żywnością. Mimo, iż silny wiatr większą część ze skrzyń zniósł na stronę wroga, na ulicach wybuchła euforia. Nowa wiara wstąpiła w zasmucone oddziały. Ludzie biegają podnieceni, jak gdyby zapomnieli o niebezpieczeństwach wychodzenia na odkryty teren. Jakże potrzebna pomoc spada z prosto nieba. Argentyńskie konserwy mięsne, kawa, czekoladki, papierosy i najważniejsze broń i amunicja do walki z faszyzmem. Potrzebne do leczenia rannych środki przeciwbólowe, bandaże, plastry i opatrunki. Ludzie zamierają i płaczą ze szczęścia, gdy otwierają jedną ze skrzyń z krwią do transfuzji z polskiego szpitala w Edynburgu. Piękne chwile, jak bardzo potrzebne w tych ciężkich dniach.


Oświadczenie Rządu Jego Królewskiej Mości :
W związku z nieludzkim i niezgodnym z prawem międzynarodowym
traktowaniem przez niemieckie władze wojskowe żołnierzy
Polskiej Armii Krajowej Rząd Angielski oświadcza, co następuje :
1. Polska Armia Krajowa, walcząca z wrogiem, jest integralną częścią Polskich
Sił Zbrojnych.
2. Żołnierze AK walczą na zasadzie praw wojennych. Żołnierze są dowodzeni
przez odpowiedzialnych dowódców
umundurowani i zaopatrzeni w widoczne odznaki lub umundurowanie.
3. Pogwałcenie tych zasad w stosunku do Polskiej AK przez osoby, czy te
rozkazy wydające, czy też te rozkazy wykonujące będzie
traktowane przez Rząd Jego Królewskiej Mości jako pospolite zbrodnie.
Rząd Jego Królewskiej Mości ostrzega przeto władze i osoby niemieckie, że zostaną pociągnięte do najsurowszej odpowiedzialności.
Oświadczenie o identycznym brzmieniu złożył jednocześnie Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Londyn, 30 VIII.1944 r .


Dzień 53
W Śródmieściu walki toczyły się o każdy dom. Najbardziej przykry widok, jaki nasuwa mi się na myśl, to widok ludności cywilnej, tych biednych dzieci i niemowląt przymierających głodem. Ulice gołe od płyt chodnikowych zamieniają się w jeden wielki grób. W mieście pozostaje jeszcze około 200000 cywilów dręczonych nieustannymi nalotami i głodem. Miasto pozornie wygląda jak opuszczone, ponieważ większość ludzi siedzi w piwnicach, tylko czasami wychodząc na światło dzienne w poszukiwaniu jedzenia i wody. Na niektórych podwórkach powstają studnie artezyjskie budowane przez byłych pracowników wodociągów miejskich.
Mija 50 dzień otwartej walki z wrogiem. Boże, kto by przypuszczał, że to tyle potrwa? Na Nowym Świecie, na Czackiego, Chmielnej, Królewskiej, Mazowieckiej i Górskiego codziennie odbywają się w godzinach rannych msze w intencji poległych i wspierające duchowo tych, którzy muszą znosić to piekło na ziemi. Ja zaprzestałem modlenia się do Boga, chodzę na mszę z moim oddziałem, ale siedzę tam tylko z opuszczoną głową i myślę o tych młodych chłopcach i dziewczętach, którzy tak mocno w niego wierzyli i tak szybko stanęli przed jego obliczem.
Himmler w przemówieniu do dowódców porównał walki o Warszawę do bojów w Stalingradzie, kiedy to Niemcy dostali ostro w kość. Warszawa jest drogą wylotową na wschód, tak więc miejscem bardzo ważnym strategicznie. Pewna jednostka niemiecka nosiła nawet nazwę "Tannenberg", czyli Grunwald. Widać na tym przykładzie, że zdobycie stolicy jest punktem honoru na Hitlerowskich mapach.
23 września pada Górny Czerniaków. 200 rannych AK-owców zawisa na stryczkach lub zostaje rozstrzelanych. Niemcy zaciekle atakują Mokotów, wiele osób ucieka kanałami do Śródmieścia, setki pozostają pod ziemią na zawsze. Moje ubranie podziurawione jak ser szwajcarski, smród dymu, kanałów, gdzie nie gdzie zaschnięta krew. Tylko notes, ołówek i opaska powstańcza wyglądają prawie jak nowe. Strzegę tego jak oka w głowie. Kiedyś ktoś może to przeczyta i dowie się o tym, co przeżywałem w tych dniach. O setkach pomordowanych, których widziałem, o powolnej agonii Warszawy i o nieludzkich okrucieństwach dokonywanych przez brygady spod znaku trupiej główki. Chyba już nikt nie daje wiary w zwycięstwo, wszyscy jesteśmy już wyczerpani bojem. Braki amunicji, leków i jedzenia dają nam się we znaki. Przewaga wroga jest zastraszająca, oni mają samoloty my nie, oni mają czołgi my nie, oni mają wsparcie artyleryjskie my nie. Jednak mam głębokie przeczucie, że kiedyś ktoś doceni to, co my zrobiliśmy, a nie oni.


" Jeśli wszystko się uda, to znowu uratowałem życie tysiącom
kobiet i dzieci. Teraz wiem, dlaczego Pan Bóg mnie dotąd zachował.
W tych straszliwych czasach krwi i łez mam zachować humanitaryzm.
Móc robić tyle dobrego, napawa mnie głębokim szczęściem "
Notatka von dem Bacha.


Dzień 55
Jest 24 września 1944 roku. Już 55 dni trwa nierówna walka z okupantem. Jestem bardzo głodny, konina skończyła się już dawno. Z wodą też kiepsko, każda kropla jest na wagę złota. Gdyby człowiek nie musiał jeść było by o wiele łatwiej, ale nie będę się rozczulał nad czymś, co jest nierealne. Powinienem się skupić na dniu teraźniejszym. Jest naprawdę źle, daremne są przekonania księży o wierze w Boga i jego miłosierdziu. Bóg nas opuścił, zostawił na pastwę losu. Czym zasłużyłem sobie na to? Za jakie grzechy? Wiara w zwycięstwo i niepodległą Polskę odeszły w niepamięć. Codziennie widzę śmierć, i wiele razy zastanawiam się po, co to wszystko. Po co ta cała wojna? Ile jeszcze istnień ludzkich musi oddać ziemia niebiosom? To koniec. Koniec Polski, koniec tego przepięknego, bogatego w tradycje kulturowe i historyczne miasta. Niemcy wysadzają lub podpalają wszystkie splądrowane i "oczyszczone" z wszelkiego życia domy i kamienice. Oddziały trupich główek nie oszczędzają nikogo. Sadysta to taki człowiek, który karmi się bólem zadawanym przez niego swojej ofierze. Żołnierzy elitarnych jednostek Hitlera nie można jednak podpisać pod tym stwierdzeniem. Oni nawet nie zdają sobie sprawy z tego co robią. Nie zauważają bólu jaki zadają. Swoje rozkazy traktują jak zwykłą pracę. Zabijanie ludzi to dla nich to samo co dla normalnego człowieka, choćby praca w polu. Niepojęte, ale prawdziwe. Czy oni są stworzeni na obraz Boga? To zdecydowanie najtrudniejsze z pytań na jakie musiałby odpowiedzieć duchowny. Nie ośmieliłbym się takiego zadać.
26 września około godziny 4 rano rozpoczęła się ewakuacja Mokotowa. Następnego dnia o 13.00 dzielnica staje się ziemią niemiecką.


"......Widzę Cię w snach, w dymie i krwi.
Krzyk słyszę poprzez wrzawę
gwałconych lasów, pól i wsi -








krzyk słyszę Twój - Warszawo...."





Dzień 59






Dziś nasi po raz pierwszy spotkali się oko w oko z von dem Bachem. Poszedł do niego ppłk. " Zyndram " i jego tłumacz por. " Sas ". Tematem rozmów były niemieckie warunki kapitulacji. Oczywisty strach przed niewolą ogarniał każdego z nas. Wielu nie chce nawet o tym słyszeć. Wolą walczyć do ostatniego naboju. Niemcy zaciekle atakują Żoliborz, na pl. Wilsona od samego rana trwają walki. Wycieńczone oddziały AK uginają się w końcu
30 września dokładnie o 18.19. Następny bastion obrony przechodzi w ręce wroga. Przerażający widok utrwalił mi się w pamięci. Otóż jeden z powstańców bardzo młody, nie wiem może 15, 16 lat wyszedł zza swojej barykady ze sztandarem w ręku. Śpiewał piosenkę, która bez przerwy dźwięczy mi w uszach......

Nie złamie wolnych żadna klęska,
Nie strwoży śmiałych krwawy trud -
Pójdziemy razem do zwycięstwa,
Gdy ramię w ramię stanie Lud.
Warszawskie dzieci pójdziemy w bój
Za każdy kamień Twój,
Stolico, damy krew !
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój......






Niemcy nie wytrzymali nerwowo jego śmiałości. Jakiś oficer wyjął swoje parabellum i strzelił chłopakowi w głowę. Ten upadł na ziemię, a sztandar przykrył jego zwłoki niczym kołdra, zanim nie przeszedł krwią i nie zrobił się cały czerwony. Koledzy z oddziału otworzyli ogień w kierunku SS-mana kładąc go serią z peemów. Wszystko tak szybko się działo. Krzyki, strzały, ogromna panika po obu stronach. Na pomoc Niemcom ruszyła piechota stacjonująca nieopodal. Tych kilku ocalałych chcących już się poddać chłopców, pośpiesznie wróciła na barykadę by dalej tam trwać. Po 15 minutach walki strzały ucichły. Było już słychać tylko Niemców. Ja schowałem się w pobliskiej kamienicy i obserwowałem wszystko przez małe okienko na poddaszu. Strach sparaliżował mnie pierwszy raz w życiu. Nie byłem wstanie nawet drgnąć. Czułem tylko, jak łzy ciekną mi po policzkach. Kilku esesmanów przeszło na drugą stronę umocnienia i strzałami z bliskiej odległości dobiła wciąż żyjących Polaków. Ich ciała powieszono na pobliskich latarniach, a obok sztandar ten sam, pokrwawiony sztandar... Zrobili to dla przestrogi. Długo tak jeszcze stali i wpatrywali się w swoje "dzieło". Ja pośpiesznie opuściłem kryjówkę kierując się w stronę swojego oddziału. Biegłem i płakałem słysząc w oddali śmiech wroga. Gdy dotarłem do swojej kompanii byłem kompletnie wyczerpany. Położyłem się na sienniku i z piosenką w głowie zasnąłem jak dziecko...:"Warszawskie dzieci pójdziemy w bój..."

Dzień 62
To przedziwne uczucie wstać rano z przekonaniem, że to już koniec. Nastroje napięte są, jak struny. Pojedyncze oddziały przemykają po totalnie zniszczonym mieście. Reszta cywilów, która jeszcze pozostała w stolicy kryję się po piwnicach nie chcąc opuścić swojego domu, a raczej tego co po nim zostało. Smutek i łzy towarzyszą mi na każdym kroku. Koniec jest bliski. A strach przed śmiercią coraz bardziej utrudnia mi dzielne trwanie na mojej barykadzie. Strach przeszkadza i w pisaniu. Trudno się skupić, zebrać myśli, co napisać? Tyle złego widziałem, tyle śmierci i okrucieństwa. Ale ile można o tym pisać. Chciałoby się o czymś dobrym, ale niestety takie chwile już dawno odeszły w niepamięć.
Jest 1 października 1944r godzina 7.00. Zaczyna się pierwszy dzień rozejmu. Nigdzie nie słychać strzałów ani żadnych odgłosów walki. Nic się nie dzieje. Niektórzy wychodzą ze swoich kryjówek nie mając nawet pojęcia o rozmowach naszych oficerów ze sztabu KG AK z wrogiem na temat ostatecznej kapitulacji. Dzień upływa mi na pisaniu mojego dziennika, rozmowie z kolegami i oglądaniu zdjęć powstańczych. Kilka koleżanek reperuje kolegom zniszczone mundury. Nawet pojedynczy cywile wychodzą w poszukiwaniu ciepłej odzieży i bliskich. Nie patrzą w naszą stronę. Rozumiem ich złość. Zawiedliśmy ich.. Zawiedliśmy i siebie. Dochodzi do nas meldunek, w którym czytamy o mobilizacji na swoich posterunkach w godzinach wieczornych. Tak więc walka znów się zacznie! Niektórzy nie ukrywają uśmiechów, wolą zginąć w walce niż w niewoli. Około godziny 19 Niemcy przepuszczają atak na Śródmieście. Ciężkie i zażarte boje trwają do samego rana. Wiele osób traci życie...... Za Warszawę...... Za Polskę...

..Sprawę należy postawić jasno. W dzisiejszej sytuacji Warszawy ludność cywilna, chociażby najściślej duchowo związana z walczącym na barykadzie żołnierzem, może być tylko ciężarem. Ofiara jej życia nie jest koniecznym wkładem tej walki. Stąd opuszczenie miasta na wezwanie polskich władz cywilnych i wojskowych nie może być uważanie za akt dezercji i samolubnego szukania osobistego bezpieczeństwa.
"Biuletyn Informacyjny"



Zło! Skąd ono się bierze? W jaki sposób zawładnęło światem? Z jakiego korzenia lub ziarna wyrosło? Kto za tym stoi, okrada nas z życia i światła? Czy nasza śmierć pomaga ziemi? Sprawia, że trawa rośnie szybciej, a słońce świeci mocniej? Czy w Tobie także żyje ciemność?

Dzień 63
Słońce wstaje dziś o 6.55. Od samego ranka pada deszcz. Miasto umarło. Gdzie nie gdzie widać przemykający cień. Cień człowieka.. wychudzonego człowieka. Wraz z godziną 20.00 czasu niemieckiego ( w Polsce 21.00 ) ustają wszelkie działania wojenne. Kolejny raz przerażająca cisza pokrywa miasto niczym mgła. Ze Śródmieścia wychodzi ponad 16 tysięcy cywilów. Dla nich to już koniec powstania dla nas zresztą też. Ogromny zawód, bezkresna rozpacz, morze łez. Minister Obrony Narodowej zarządza dwutygodniową żałobę w intencji poległych powstańców. Co dalej będzie z nami? Czy czeka nas śmierć, czy też długoletnie więzienie ? Jakże dziwnie się ułożyło 1 września Niemcy zaatakowali Polskę, 1 sierpnia wybuchło powstanie no i 1 października się zakończyło. Co znaczą te jedynki? Tego na razie nie wie nikt począwszy ode mnie.
W chwilę po opuszczeniu barykady nasz dowódca wydał swój ostatni rozkaz:" Nie możecie pozwolić, ażeby wasze czyny odeszły w niepamięć. Jesteśmy to winni naszym kompanom broni zamordowanym na oczach świata wraz z ich miastem, które wierzę całym sercem , że zmartwychwstanie" ... poszliśmy do niewoli...













NIEWOLA
…Kosze na składowaną przez nas broń były ustawione przez Niemców na całej długości ulicy, sznur wychudzonych żołnierzy podziemia wrzucał doń swoja broń i noże. SS-Mani dumni jak pawie prężyli się obok i zajadali się kiełbasą. Jeden z nich wypatrywał swojej kolejnej ofiary. Długo nie musiał czekać, jakiś młody chłopak może dwadzieścia i może osiemnaście lat wrzucał właśnie do kosza swojego Lugera. Pistolet ten był nie lada trofeum.
SS-Man jednym skokiem stał już obok chłopaka.
- Skąd masz ten pistolet ty polska świnio?
- Znalazłem go – Odpowiada.
- Ty zakłamano świnio ryczy…, kłamiesz jak wy wszyscy.
Jego los był już przesądzony. Minutę później leżał już z dziurą w potylicy. Ot, zwykły dzień z ulic październikowej Warszawy. Takich scen widziałem tego dnia wiele. Dirlewangerowcy zebrali w ten dzień krwawe żniwo. Bestie bez serca z oczami czarnymi jak u diabła. Już sam ich widok sprawiał, że włos jeżył się na głowie. Każdy, kto śmiał skonfrontować się z nimi ginął chwile później.
Razem z naszym oddziałem, a raczej z tym, co po nim pozostało zostaliśmy pod bronią zagnani do Pruszkowa. Tam odpoczynek w wielkim hangarze cuchnącym ludzkimi odchodami oraz mdłym zapachem śmierci. Podłoga uścielana sianem. Kładziemy się. Większość zasypia mimo akompaniamentu ryku SS-Manów.
W ramach niebywałego „miłosierdzia” otrzymujemy od kucharza zupę, ale tylko nazwą przypomina to danie. W kotle bulgocze oprócz wody kilka kości, brukiew oraz coś co podobne jest do kaszy, ale po kilku dniach nic niejedzenia ciecz smakuje jak niedzielny rosołek u mamy. Za skarpetą mam schowanego papierosa. Wypalamy go w dziesięciu. Zasypiam skulony na ziemi. Okropne widoki z ostatnich dwóch miesięcy jawią mi się jak żywe. Widzę śmierć miasta. Koszmar przerywa na szczęście wrzask żołnierzy oraz ujadanie ich psów…z deszczu pod rynnę…Co z nami będzie? Tego nikt nie wie. Mój druh, a zarazem nasz kapitan z uśmiechem na twarzy bez oznak strachu stwierdza…
- Jak to co? Jedziemy na szmelc.
Po czym wybucha śmiechem. Chyba oszalał myślę, ale po chwili słyszę ciężki stukot lokomotywy hamującej nieopodal. Gwizd jeden po drugim, ciężkie drewniane, bydlęce wagony z piskiem kolejno ustawiają się za nią. Uderzenie kolbą strażnika rozrywa piekielny uścisk metalowych „klamek”.
W hangarze wrze jak w ulu. Każdy coś mówi do sąsiada. Plotki przeróżnych treści krążą po całym budynku. Kilka osób nie wytrzymuje napięcia i rzuca się w stronę drzwi. Głuchy terkot karabinu kończy ich życie.
-Wstawać ! - Ryczy jakiś żołnierz.
Karzą nam uformować szeregi. Żałosny widok. Na rampie dantejskie sceny. Krzyki, płacz, strzały w powietrze. Jakiś pies wyrywa się z uścisku strażnika i wpada z impetem w przerażoną grupę kobiet. Ta bestia niczym wyszkolony do zabijania potwór gryzie na prawo i lewo. Żołnierz ma przy tym nie lada ubaw. Na szczęście wyższy rangą oficer stojący na piedestale nieopodal z nahajką w ręku, ruga go po niemiecku od najgorszych, po czym strzela do psa triumfując w nieokreślonej ekstazie, gdy jego pocisk rozbija stworzeniu głowę. Spokojnie chowa pistolet do kabury i odchodzi.
Nam trafia się wagon zaraz za lokomotywą, gdzie upychają nas kolbami jak sardynki do puszki. Już po chwili brakuje tchu. Człowiek obok mnie mdleje na stojąco. Nie ma miejsca na upadek. Drzwi zamykają się z impetem. Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności, ktoś płacze nawołując matkę.
Nasz kapitan przejmuje „dowodzenie” nad wystraszoną grupą w wagonie. Ten człowiek nie zna chyba strachu. Widziałem jak rzucił się na Starówce na czołg. Jednym susem niczym kot wskoczył na ryczącego kolosa. Niczego niepodejrzewająca załoga otworzyła właz, z którego wyłoniła się głowa w hełmofonie. Uderzenie pięścią zawróciło ciało do środka. Zaraz potem wleciał tam granat. Głucha eksplozja wewnątrz zakończyła szaleńczy rajd Pantery.
- Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo - Rzekł „dowódca wagonu”.
Przeszliśmy we wskazaną cześć zgodnie z rozkazem. Zrobiło się jakby więcej miejsca.
W rogu zauważyłem kubeł na odchody. Jakiś facet kopnął go z całej siły rozbryzgując jego zawartość na drewnianej ścianie. Nie przewidział tylko prostego prawa fizyki, które spowodowało odbicie się cuchnącej mazi wprost na jego twarz i marynarkę, o którą widać dbał wcześniej bardziej a niżeli o resztę swojego wyglądu. Kupa śmiechu… Jechaliśmy jakieś dwa dni, nie wiem może krócej. Zegarek rąbnął mi Ukrainiec na Mokotowie. Gdy zatrzymaliśmy się na stacji było już ciemno. Przez chwilę widziałem jednak szyld na budynku. Stalag VIII A Zgorzelec. A więc jednak kapitan się nie mylił?
Wściekły świst lokomotywy oznajmił wszem wobec koniec naszej podróży.
Marzę o ciepłej kąpieli. Chyba i ja już oszalałem...
Znowu krzyki, ujadanie psów, oślepiające światła reflektorów. Kolba karabinu wymierzona w moją twarz przerywa to diabelskie „przedstawienie”. Budzę się na drewnianej pryczy. Barak ma może 10x5 m jest tam jakieś 10 piętrowych łóżek usłanych cuchnącym sianem.
Widzę tylko na jedno oko, druga połowa twarzy jest przeraźliwie opuchnięta. Piekący ból nie pozwala mi długo patrzeć na zdrowe oko. Jakiś mężczyzna klęczy obok mnie i zagniata pajęczynę z kawałkiem chleba. Staropolski sposób na opuchliznę.
Skąd on ma chleb…? - Myślę.
W chwili, kiedy przykłada mi lek do obolałej twarzy miły kompres przenosi mnie ponownie do krainy snu. Śpię kolejne dwie doby.
W obozie oprócz Polaków okazuje się być wielu innych żołnierzy różnych narodowości. Obok naszego baraku jest budynek Słowaków, są też i Amerykanie, z którymi handlujemy papierosami oraz innymi potrzebnymi produktami. Są również żołnierze z południowej Afryki i Nowej Zelandii. Dla niektórych z nas w tym również dla mnie widok murzyna jest niecodziennym widokiem.
Czarny rynek jest tu na porządku dziennym. Za orzełka z czapki zamieniłem się z jednym z nich na ołówek. Dzięki temu mam teraz co robić. Czasu na pisanie wspomnień jest dużo. Do pracy nas na razie nie biorą. Nie wiem, co planują. Na razie żyjemy i to jest najważniejsze. Straż obozowa jest skorumpowana do granicy możliwości. Handlują z więźniami. Jedzenie nawet przyzwoite. Można zapełnić nim brzuch. Mam nawet papierosy amerykańskie Lucky & Strike. Poezja zawarta w tytoniu i bibułce. Każdy na wagę złota, decydować tu może o randze, stopniu, a nawet o życiu. Paradoksalne rzeczy najbardziej mnie w życiu bawią. Trucizna decyduje tu o życiu...
Swoje ramki zdobywam pisząc listy do rodzin jak i kochanek swoich przyjaciół tych starych jak i tych nowo poznanych. Listy pełne romantyzmu jak i łóżkowej pikanterii. Straż wysyła je na wskazane adresy za drobnymi opłatami. Napisałem nawet kilka do ich żon, dzięki czemu uzyskałem sobie ich uznanie jako „obozowy romantyk”. Wyobrazić sobie takie rzeczy jest ciężko, ale i tak tam było. Byli dobrzy strażnicy, byli i ci źli… medal ma dwie strony.
Czyżby czuli zapach zbliżającej się porażki? A może chcieli się zwyczajnie dorobić naszym kosztem? Trudno było mi do tego wtedy dojść. Teraz to już wiem. Jak już wspomniałem byli i ci źli strażnicy.
Ich dowódcą okazał się być diabeł z rampy pod Pruszkowem. Nad jego pseudonimem nie musiałem długo myśleć, siał postrach równie okrutnie jak jego kolega „po fachu” - kat Warszawskiego Getta Josef Blosche. Stąd pseudonim Frankenstein. Miał jakieś 1.80 cm wzrostu, tępy wyraz twarzy. Włosy i wąsik krótko zgodnie z regulaminem przystrzyżone. Długa blizna na twarzy tylko dodawała mu wrogiego wyglądu. Słyszałem, jakie i raz już zdążyłem zobaczyć, jest jego ulubione zajęcie. Tego rzecz jasna można byłoby się już domyśleć... dręczenie więźniów. To jakby swojego rodzaju rekompensata za rany odniesione w walkach na dalekim wschodzie. Bali się go wszyscy, nawet jego podwładni. Chodzący regulamin, „nad człowiek”, fanatyczny SS-man, diabeł wcielony.
Życie w naszym baraku nazwanym przez więźniów po prostu małą Warszawą, toczyło się powoli. Do monotonii trzeba było się przyzwyczaić inaczej można było zwariować. Wielu umarło nie wyleczywszy ran z powstania. Masa cierpiała z powodu braku środków przeciwbólowych. Nie był to łatwy czas. Niemcy nie pozwalali chować rannych zgodnie
z honorami wojskowymi. Nie mówiąc już o salwie honorowej czy Hymnie narodowym. Ludzie spoczywali z daleka od swoich rodzin i ojczyzny w bezimiennych mogiłach.
Nasi Afrykańscy koledzy spędzali w naszym baraku masę czasu. Rzecz jasna po kryjomu. Wszystko kosztuje. Natkniesz się na strażnika bez papierosów…łomot murowany. Jeden z nich muzułmanin. Achmed. Wielki jak baobab, zakochał się w polskiej kulturze. Już chce tam żyć. Uczył się nawet podstaw języka polskiego, co niestety nie wychodziło mu zbyt dobrze... Przekręcanie słówek powodowało u nas uśmiech na twarzy. Bardzo go lubiłem. Miał taki dziecięcy wyraz twarzy, co przy jego gabarytach wyglądało dość dziwnie. Nasz kapitan, dusza niespokojna, nie znający słowa strach, Polak z krwi i kości.
Z rodziny z tradycjami wojskowymi sięgającymi powstania Kościuszkowego. Od samego przyjazdu chodził swoimi ścieżkami, mamrotał coś w kółko pod nosem. Nikt nie wiedział, co kombinuje. Osobiście uważałem go za wariata. Patrzył się na rozmówcę oczami pustymi, które przeszywały cię na wylot. Na pytania odpowiadał krótko: tak lub nie, bez większego wysiłku, ale bezsprzecznie był naszym bohaterem. Ratował nas z wielu opresji, potrafił dowodzić, miał szacunek wśród ludzi. Toteż nikt nie śmiał nawet szeptać coś na temat jego zachowania. Później dopiero okazało się to być zawodową przykrywką.
Mija drugi miesiąc mojego pobytu w obozie. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego miejsca. Poznałem wiele osób. Nikt do mnie nie strzela, na głowy nie spadają bomby, ale nie ma dnia kiedy nie myślałbym co dzieje się z moimi bliskimi w Warszawie. Wysłałem nawet kilka listów, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Czarne scenariusze nie pozwalały mi tu przespać nie jednej nocy.
Pewnego dnia podszedł do mnie nasz dowódca. Trochę nie to zdziwiło, gdyż był on raczej samotnikiem. Zaproponował partyjkę w pokera. Zgodziłem się bez wahania. Karty zrobione były z kawałków gazet niemieckich. Podczas gry kapitan niespodziewanie zapytał :
- Mogę ci ufać kolego? – Kropla potu spłynęła mi po czole.
- Oczywiście, że tak panie kapitanie.
- Słuchaj uważne, nie będę się powtarzać…Nakreśliłem plan obozu, sprawdziłem wszystko dokładnie. Pod naszym barakiem idzie kanał jego wylot jest daleko poza murami obozu. Plan jest prosty. Potrzeba tylko zaufanego człowieka, i sposobu na zajęcie czymś Frankensteina
i jego ludzi.
- Co ma pan na myśli panie kapitanie? – Odparłem
- Pryskamy ty gamoniu, no chyba, że chcesz tu doczekać końca swojego lub wojny.
Już prawie wstawał myśląc zapewne, iż trafił pod zły adres, kiedy to jednym ruchem ręki zatrzymałem go na miejscu.
- Zrobię co trzeba.
- Dobrze, reszty dowiesz się w swoim czasie. Tym czasem zastanów się, co zrobić ze strażą. Nikomu nie mów o naszej rozmowie. Czy to jasne?- Zapytał.
- Tak jest panie kapitanie. - Odparłem stając regulaminowo na baczność w takiej euforii, że stół razem z kartami wywrócił się do góry nogami.
Całą noc myślałem o naszej rozmowie. Dlaczego powiedział o tym właśnie mnie? Poczułem się wyróżniony. Już niedługo dowiem się, co dzieje się z moimi bliskimi. Uśmiechnąłem się pod nosem.
Następnego dnia poleciałem poszukać kapitana., ale nigdzie go nie mogłem znaleźć. Nikt go od wczoraj nie widział. Oby tylko plan nie został odkryty. Może go właśnie przesłuchują?
A co jeśli znaleźli przy nim plan obozu? Już po nim. Zresztą i po nas również.- Pomyślałem. Niemcy znają Polaków. Nasze sztuczki, podstępy cała nasza konspiracja jest według nich wyssana z mlekiem matki.
Frankensteina też nigdzie nie ma. Nie wygląda to dobrze.
Wtem z budynku SS wychodzi nasz kapitan w towarzystwie naczelnika obozu. Własnym oczom nie wierze. Jeden i drugi idzie uśmiechnięty niczym najlepsi kompani. Stoję jak wryty jeszcze chwilę zanim zaczynam wracać powoli „do siebie”. Kapitan puszcza mi ukradkiem oko, co daje mi już kompletne rozluźnienie. A więc plan wchodzi w kolejny etap. To wydaje się być pewne.
Wracam do małej Warszawy i wypalam kolejno dwa papierosy. Co nie zdarza się mi często. „Współlokatorzy” zauważają moje podenerwowanie, na szczęście nikt nie podchodzi z jakimś zapytaniem. Siadam do pisania. Mam zaległości. Piszę bez przerwy całą noc. Mała świeczka od Achmeda daje mi lekkie światełko jakże pomocne w tych ciemnościach.
Mijają dni. Nic nie wiem. Kapitan omija nasz barak łukiem. Domyślam się, że jest to część jego planu. Mam w pamięci to oczko puszczone w moją stronę kilka dni temu.
Za oknami zima w pełni. W baraku ziąb straszliwy. Noce zagłuszają kaszlnięcia chorych. Cierpią. Leków nie ma. Obok mnie leży starszy mężczyzna jest tak jak ja z Mokotowa. W powstaniu był szewcem. Nie był w AK. A jednak nie wymigał się zawodem, gdy brano go razem z nami do niewoli. Czuł się z nami związany. To on pomagał mi, gdy leżałem nieprzytomny. Teraz leży na łóżku chory, zziębnięty. Sam o nic nie prosi. Wie, co go czeka. Nie chce jeść. Oddaje wszystko młodym.
-To w was siła i wiara - Powtarza w kółko.
W pewnym momencie łapie mnie mocno za łokieć przysuwa usta do mojego ucha.
- Obiecaj mi coś synu…
- O co chodzi proszę pana?
- Nie jestem głupcem wiem, że chcecie wiać… - Lekki uśmiech wykrzywia jego spękane usta
- Obiecaj mi coś - ( powtarza )
- Co mogę dla pana zrobić?
Jego uścisk przybiera na sile…
- Odbudujcie Warszawę, nie pozwól żeby to coście uczynili poszło na marne. Załóż rodzinę i namawiaj do tego ludzi. A kiedy już to uczynisz idź do parku i posadź drzewko…ot zwykłą sosenkę lub pachnący świerk…
Jego oczy zrobiły się nienaturalnie duże, uścisk zmalał, powoli jak w zwolnionym tempie opadł na łóżko, wydał z siebie tchnienie, po czym umarł. Stróżka łez wytoczyła drogę po moich policzkach. Patrzyłem tak na niego jeszcze długo, w kółko powtarzając sobie jego słowa. Przyznam, że dało mi to wtedy takiego kopa energii, jakiego dotychczas nie znałem. Obietnicę, której nie zdążyłem dotrzymać, postawiłem sobie jako punkt honoru.
Oderwałem guzik z jego marynarki i schowałem do kieszeni.
Następnego dnia strażnicy wynieśli jego ciało, drzwi się zamknęły. Mała Warszawa robiła się, co raz bardziej pusta. Czas wiać… pomyślałem.
Mój plan zajęcia strażników urodził mi się w głowię w ciągu chwili. Teraz tylko muszę go przedstawić kapitanowi.
Dowódcę spotkałem tydzień później. Wychodził właśnie z budynku SS, jak zwykle z towarzyszącym mu przy tej okazji uśmiechem.
- Panie kapitanie! – Krzyknąłem, zarazem machając ręką
- Zamknij się ty durny pawianie – Ryknął.
- Chcesz, żeby wszyscy odkryli, co knujemy - Dodał tym razem tak cicho, że tylko widać to było z ruchów jego warg.
- Mam pomysł -Odparłem.
Chodź, przejdziemy się kawałek tylko nie gestykuluj tak jak oszalał.
Od razu widać, że coś kombinujemy. Musiałem być wtedy bardzo podniecony chęcią podzielenie się z nim moim pomysłem.
- A więc co jest takiego ważnego chłopcze? - Wymamrotał.
- Wiem, co zrobić żeby mieć czas na podkop do tego kanału, straż będzie bardzo zajęta jestem tego pewien. - Dumnie wypiąłem pierś. Jego oczy błysnęły jak diamenty na słońcu.
- Gadaj i to szybko – Odparł nie kryjąc zadowolenia.
-Zorganizujemy walkę bokserską. A naszym „czarnym konikiem” będzie mój kolega Achmed.
- Ten czarny gigant?
- Dokładnie tak, znam go pójdzie na to bez zawahania. Jest tylko jeden szkopuł. Musimy go wtajemniczyć.
Ręce kapitana w mgnieniu oka zacisnęły się w piekielnym uścisku na mojej szyi.
- Mam nadzieję, że trzymasz mordę na kłódkę – Wycedził przez zęby, zarazem rozluźniając uścisk.
- Oczywiście – Odparłem nie kryjąc oburzenia.
- Przepraszam, zrozum mnie szansa jest tylko jedna. Chyba to rozumiesz?
- Tak jest – Odpowiedziałem szorstko.
- Dobrze, więc spotkaj się z nim i przedstaw mu część planu, ale nie paplaj mu wszystkiego.
- Tak jest panie kapitanie.
- Skończmy z tymi wojskowymi tytułami, jestem Janek.
- Antek - Odparłem podając mu rękę.
- To formalności mamy już za sobą
Straż mam już prawie w kieszeni. Frankenstein nie jest wcale taki zły. Piłem z nim wiśniówkę pewnej nocy. Otworzył się po niej jak księga na wietrze. Opowiadał mi o swojej żonie, która mieszka pod Berlinem, o swoim synu, walczącym w siłach Wehrmachtu. Szlochał z powodu braku jakiegokolwiek kontaktu z nim. Chyba mnie polubił. Byłem wówczas jego wymarzonym słuchaczem. Zobaczyłem normalnego człowieka, kochającego męża, ojca, głowę rodziny. Sądzę, że wyrzuty sumienia powoli go zżerają, ale nie chce, albo i nie może okazać słabości przed swoimi ludźmi, musi być dla nich przykładem. I wcale się temu nie dziwię. Oczywiście z wojskowego punktu widzenia.
- Chyba się rozumiemy - Dodał marszcząc przy tym czoło.
- Tak jest panie…- Tak Janku oczywiście, że to rozumiem.
- Zmykaj już, podejrzanie tak razem wyglądamy. - Odwrócił się i odszedł pogwizdując pod nosem Marsz Mokotowa.
- Achmed..!!, Achmed !– Jego duże czarne źrenice powiększyły się jak u kota.
- Musimy pogadać…
- Mój przyjaciel z Polska - Odparł ze swoim zabawnym akcentem.
Przyjdź do małej warszawy dziś wieczorem, masz tu ramkę papierosów dla strażnika. Tam pogadamy.
- Dobra, dobra – odparł bez wahania.
Wróciłem do baraku układając sobie w głowie zdanie po zdaniu. Wieczorem zgodnie z czasem przyszedł Achmed. Czekałem na niego przy stoliku do kart.
- Siadaj – zacząłem. Nie będę owijał w bawełnę. Wiejemy z obozu. Kapitan ja no i oczywiście Ty – Jego oczy zwiększyły się do rozmiarów jajka. Już chciał coś powiedzieć, ale mój palec na jego ustach był szybszy – tylko się uśmiechnął.
- Jesteś ważnym ogniwem naszego planu, zorganizujemy walkę bokserską. Będziesz się w niej bić. Odwróci to uwagę straży. W tym czasie kapitan będzie miał czas na dokopanie się do kanału pod naszym barakiem. A dalej droga do wolności stoi otworem.
- Nie widzę problemu – Odparł zacierając przy tym ochoczo łapska wielkości bochenków od chleba.
- Wszystkim się zajmiemy. Tymczasem ani mru mru.
- Oczywiście - Odparł - Jego twarz zdradzała oznaki zaufania.
- Leć już lepiej wielkoludzie - Zakończyłem podając mu dłoń. Jego ręka owinęła moją niczym szal, ściskając ją w taki sposób, iż miałem wrażenie, że przejeżdża po niej pociąg. Opadłem na krzesło, a Achmed wyszedł podskakując przy tym jak mały konik. Plan ucieczki zaczął wchodzić na kolejny bieg. Zasnąłem tej nocy jak dziecko.
O świcie błogi sen przerywa Frankenstein, który wpada do baraku jak tornado. Po drzwiach zostaje już tylko wspomnienie.
- Na dwór polskie świnie -Ryczy – Jego szpicruta lekko uderza o buty. Kilka osób przy wychodzeniu dostaję nią po plecach. Czym prędzej chowam pamiętnik do kieszeni i wybiegam w ślad za innymi. Na placu są już prawie wszyscy więźniowie obozu. Jest minus 10 stopni poniżej zera, trzęsę się jak galareta. Achmed puszcza mi spokojnie oko, sprawia wrażenie turysty na wakacjach.
Kapitan jest również ale jego mina jest przeciwieństwem miny araba.
Do pustego już baraku wpada oddział żołnierzy. Czegoś szukają to pewne. Odkryli plan ? Ciarki przeszły mi po plecach. Mija godzina, druga. Jakiś Słowak pada twarzą prosto w śnieg. Chwilę później już nie żyje. Strzał SS-mana w potylicę nieboszczyka upewnia go o tym fakcie. Szyderczy uśmiech wykrzywia jego paskudną gębę.
- Tak wszyscy tu skończycie. –Wycedza - Po czym wybucha gromkim śmiechem.
Po sześciu godzinach stania na mrozie, jest po wszystkim. Żołnierze wychodzą z baraku z pustymi rękoma, widać to też po ich minach. Frankenstein woła jednego z nich, mocno gestykuluje, krzyczy coś na niego, po czym wali go w zęby z siłą młota. Żołnierz pada jak ścięty z utratą górnej jedynki. Cichy śmiech za moimi plecami rozluźnia trochę atmosferę napięcia.
- Do baraków psy ! Ryczy jakiś głos strażnika.
Na placu pozostaje tylko nieszczęsny Słowak i nieprzytomny Niemiec. Śnieg powoli otula ich białą kołderką puchu.
Dwa tygodnie później przełamuję w sobie strach i idę w stronę budynku SS. Taka śmiałość może się tu skończyć pobiciem do nieprzytomności. O najgorszym wolę nawet nie myśleć.
- Czego chcesz – Syknął Frankenstein, podnosząc głowę z nad biurka. Na stole syto zastawionym mieniły się niczym diamenty owoce piękne jak z przedwojennego straganu na Mokotowie. W ręku Niemca tliło się grube cygaro.
- Czego ! Ryknął ponownie – Tym razem tak głośno, że aż podskoczyłem.
- Mam, mam…
- Co masz ty jąkający się pawianie – Odparł.
- Mam pomysł jak zająć czas panu i innym strażnikom w waszej ciężkiej „pracy”.
Zaciągnął się głęboko.
- Gadaj i to szybko. Nie mam czasu na pierdoły. Odparł.
- Zorganizuję wam walkę bokserską . Naszym zawodnikiem będzie Achmed.
- Ten czarny goryl? Odparł z zaciekawieniem.
- Tak jest panie komendancie. - Jego jedyne oko błysnęło jak gdyby było ze szkła.
- Siadaj, siadaj. - Tym razem on zaczął się jąkać nie mogąc najwidoczniej zebrać myśli.
Od Frankensteina wyszedłem późną nocą. Zwinąwszy ze stołu swój ulubiony owoc. Przynęta została zarzucona, a największa ryba się na nią złapała. Wbiłem zęby w soczystą gruszkę. Ach jak ona wtedy smakowała…
Jakiś miesiąc później do obozu przyjechała ciężarówka z groźnymi tablicami SS. Ciężką łapa podniosła powoli tylną plandekę. Moim oczom ukazał się mityczny heros. Czy to jest człowiek – Pomyślałem? Może poskładali go w fabryce Adolfa z części ludzkich i żelaza?
Miał jakieś dwa metry wzrostu i około 120 kg wagi. Jego twarz przypominała piłkę do nogi, pełna szwów i blizn. Oczy głęboko osadzone między nosem, a raczej tym co kiedyś nim było. Pod szyją mienił się w słońcu krzyż żelazny. Myślałem wtedy, że to jakaś szycha z Berlina.
- Hej ty – Słyszę z oddali.
Rozglądam się wokoło. Jestem sam. Włosy stają mi dęba. Ogłuchłeś? Słyszę już w bardziej wrogim tonie.
Jakieś dziesięć metrów na prawo stoi Frankenstein z szerokim uśmieszkiem odsłaniającym szereg czarnych zębów.
- Podejdź tu i to szybko. - Jego nieodłączna szpicruta uderza w regulaminowo wypolerowane oficerki.
- Poznaj mojego zawodnika. Rainhard jest mistrzem Niemiec. Niepokonanym mistrzem od 1930 roku – Dodaje- Po czym odwraca się na pięcie, splunąwszy wcześniej pod moje nogi.
A więc haczyk wbił się głęboko. - Pomyślałem.
Teraz już nie mam odwrotu. W okienku zobaczyłem Janka. Szeptał coś pod nosem, zniknąwszy wewnątrz pomieszczenia. Następnego dnia przyszedł do małej warszawy, przywitał się, po czym wsunął coś dyskretnie pod moją poduszkę dodając – Schowaj to -Uśmiechnął się przyjacielsko i wyszedł.
Po dziesięciu podejściach wsadziłem w końcu rękę w poszukiwaniu zawiniątka. Schowałem szybko w majtki i poleciałem do latryny. Tam po wcześniejszym, wielokrotnym zlustrowaniu otoczenia powoli odwinąłem tajemniczą paczuszkę. Była to mała łopatka ogrodowa i sznurek – skurczybyk – Mruknąłem mocując zarazem linkę do naszego „klucza do wolności”. Ciche chlapnięcie ukryło go pod warstwą ekskrementów. Linkę zamocowałem na gwoździu i nałożyłem deskę. Niemcy nie wchodzą do naszym latryn z oczywistych względów, jest tam dla nich za czysto. Frankenstein chyba bardzo lubił boks, bo oprócz giganta w ciężarówce był również przenośny składany prawdziwy ring bokserski. Żołnierze podśpiewując wyciągali go właśnie z samochodu. Po godzinie wszystkie elementy były już w budynku B.
Była to duża hala na tyłach biura SS. Niemcy trzymali tam broń, samochody i Bóg jeden wie co jeszcze.
Następnego dnia pojawił się nawet afisz na drzwiach wejściowych. Przedstawiał on skrzyżowane bokserskie rękawice. Oczywiście te niemieckie z runami SS były większe. Z góry oznajmiając faworyta pojedynku. Chwilę potem spotkałem nieopodal Achmeda.
- Widziałem tego Germańca – Skopię mu tyłek i wyślę w drewnianej skrzyni prosto do Adolfa – odparł.
Poklepałem go po ramieniu stając przy tym z przymusu na palcach.
- Wygrasz, przyjacielu, ale w inny sposób. W walce musisz niestety się poddać w 10 rundzie. Jego mina nie wyglądała na zadowoloną. Zaraz po twoim nokaucie, pójdę z tobą do naszego baraku. Tam już pod ziemią będzie na nas czekał mój kapitan Janek.
- Rozumiem.- Wycedził krótko, odwrócił się i odszedł ze spuszczoną głową.
Gdy wróciłem do małej warszawy na moim łóżku leżała para brązowych skórzanych rękawic-zaśmiałem się głośno. Zakłady na walkę weszły już wtedy w takie tempo iż ludzie pozapominali gdzie są. Na chwile runęły niewidzialne mury dzielące straż od więźniów. Każdy biegał podniecony z jakimiś kartkami w jednym ręku, z papierosami lub też pieniędzmi w drugim. Niemiecki tytan przechadzał się w tym całym zamęcie po placu z głupkowatym grymasem twarzy. Nie zwracając w ogóle uwagi na to co się dzieje w około. Był pewien siebie i wcale się mu nie dziwiłem. Przy takich gabarytach nie obawiałbym się konfrontacji z gorylem.
Pojedynek zaplanowaliśmy na 5 maja 1945 roku. A więc za nie całe 3 dni. Wszystko zaplanowane teraz pozostaje nam tylko czekać. Na Janka wpadłem przed naszym barakiem. Był bardzo zdenerwowany, jego twarz zdradzała wielki niepokój.
- Słuchaj Antek. Wszystkie notatki spaliłem. Nie będzie już nam to potrzebne, nie chcę ryzykować. Przypominam ci to jeszcze raz. W 10 rundzie Achmed daje się rozłożyć na łopatki. Przychodzisz z nim do małej warszawy. Ja czekam już pod ziemią. Musi się nam udać ! – Dodał na koniec zaciskając mocno pięść – Czy to jest jasne ?
- Jak słońce szefie – Odparłem.- Prężąc przy tym pierś.
- Wiesz co będzie z nami jeśli plan nawali? Wtem za naszymi plecami wyrasta jak spod ziemi Rainhard. Jego ogromne cielsko wydawałoby się, zasłoniło całe słońce.
- To wy wystawiacie tego czarnego na pewną śmierć ? – Syknął.
- Tak to jest nasz człowiek – Odparł bez namysłu Janek.
- Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że on jest już trupem.- Powiedział z miną człowieka, który miałby ochotę zrobić to i z nami.
- Wszystko zweryfikuje ring.- Rzucił nonszalancko Janek, po czym pomachał tytanowi swoją zaciśniętą pięścią przed nosem. Odwrócił się i odszedł jednocześnie dając mi znać o zakończonej rozmowie. Śmiech wielkoluda słychać było jeszcze długo za naszymi plecami.
- To jakiś wariat. Stwierdziłem
- Oby tylko Achmed nie przegrał wcześniej. - Odpowiedział Janek z wyraźnym zdenerwowaniem w głosie. Skręcił w boczną alejkę bez słowa.
- Cześć ! Rzuciłem - Machając do jego pleców.
Pozostałe dni do walki zdawały być się miesiącami . Myślałem o warszawie, o swoich bliskich, o powodzeniu naszego planu. Podobne myśli orały mi głowę.
Sobota 5 maja 1945 roku zaczęła się dla mnie wcześnie rano. Achmed od samego świtu rozgrzewał się na placu. Nieopodal przyglądał się mu jego przeciwnik co chwila wybuchając śmiechem. Nasz mistrz nie zwracał na niego uwagi. Zobaczył mnie przyglądającego się temu wszystkiemu. Posłał mi przyjacielskie pozdrowienie i dalej robił swoje. Janek stał tam również z grupką strażników. Wymieniali się między sobą jakimiś rzeczami. Jeden ze strażników nerwowo coś zapisywał co rusz oblizując swój ołówek.
Wtem do bramy obozu zbliżają się dwa czarne mercedesy z proporczykami SS na przedzie. Zaraz z nami zderzak w zderzak cztery ciężarówki Adler. Wypełnione niemiecką piechotą. Frankenstein wyszedł im naprzeciw, nisko kłaniając się wysiadającym z samochodów dwóm generałom Waffen-SS. Jeden z nich około sześćdziesiątki z dużym monoklem w oku z obrzydzeniem rozglądał się w około. Drugi niewiele młodszy poprawiał swoje medale.
- No proszę - Syknąłem pod nosem.
Elita Hitlera w naszych skromnych progach.
Frankenstein kłaniał się nisko niczym sługa, rozkładając ręce w geście zaproszenia. Generałowie jakby nie zwracając na niego uwagi poszli prosto do kwatery SS. W ślad za nimi podążyli niczym cienie ich ordynansi z małymi walizkami. Żołnierze z ciężarówek bez większego namysłu poszli od razu do kantyny wojskowej, bez zbędnego ukrywania niosąc kilka skrzynek sznapsa. Wieczorem wszyscy byli już w budynku B. Zgiełk nie do opisania. Więźniowie stali na lewo od ringu. Po prawej Niemcy, oczywiście siedzący na krzesłach. W pierwszym rzędzie dwaj generałowie oraz Frankenstein. W kolejnych strażnicy i żołnierze. Ring prezentował się naprawdę imponująco. W około czterech drewnianych bali rozciągnięte były trzy czerwone liny jedna pod drugą w odstępach 20 centymetrów. Podłoga wyłożona dębowymi deskami ze znakiem swastyki w wielkim czerwonym kole pośrodku. Rainhard stał nieopodal w czarnym szlafroku ze znaczkiem runicznym SS na piersi, jakby w ogóle nie zwracając uwagi na całe to zamieszanie. Doświadczenie widać robiło swoje i pozwalało mu wyłączać się w skupieniu przed pojedynkiem. Jego dwaj sekundanci szeptali mu coś do ucha, ale on zdawał się to wypuszczać drugim bez większego namysłu.
Achmed nerwowo stąpał z nogi na nogę, mówiąc pod nosem wyraźnie jakąś modlitwę. Janek stał przy drzwiach wejściowych z założonymi rękoma na piersi i palił papierosa. Popiół spadał mu na bluzę, jednak nie robiło to na nim większego wrażenia.
- W narożniku czarnym – Ryknął ochryple jakiś żołnierz stojący między linami – Rainhard Bloom z Berlina. Niepokonany od 1930 roku. Niekwestionowany mistrz Niemiec.
Wrzawa na sali przybrała na silę. Podekscytowani żołnierze wrzeszczeli jego imię w pijackim amoku.
- W narożniku czerwonym – Daremnie próbował przekrzyczeć tłum – W narożniku czerwonym! Powtórzył tym razem z sukcesem – Achmed ..- Nie zdążył dokończyć, gdyż wybuch śmiechu w sektorze niemieckim zagłuszył go ponownie- Walka - Kontynuował dalej – Do pierwszego nokautu.
Giganci stali już naprzeciw mierząc się wzrokiem. W ich oczach „pojawił się ogień”. Achmed zdawał się zaraz wybuchnąć, Niemiec zresztą podobnie. Wyglądali jak dwa psy trzymane na niewidzialnych łańcuchach, którym pod nosem biegała gromada kotów.
Ogłuszający dźwięk gongu rozpoczął jatkę.
Pierwsze ciosy spadły na głowy bokserów. Każdy ze strony Niemca powodował euforię w sektorze z prawej z kolei gwizdy w narożniku czerwonym. Spojrzałem w stronę drzwi, Janka już tam nie było. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stał, tlił się na ziemi niedopałek papierosa. Krople potu pociekły mi po plecach. A więc zaczęło się. Musi się udać. Szaleńcza euforia na sali udzieliła się i mi.
- Achmed !, Achmed - Ryknąłem.
Niemiec niemiłosiernie okładał go w przeróżnych kombinacjach ciosów. Arab przyjmował je na całe ciało. Raz po raz odpłacając tytanowi tym samym. To była walka na śmierć i życie.
I tylko oni mogli stworzyć tak niesamowite widowisko. W okolicach 5 rundy diabelski cios spada na głowę Niemca, obryzgując przy tym krwią cały pierwszy sektor. W 8 rundzie obydwaj byli już potwornie zmęczeni. W przerwie między zażartym bojem mój przyjaciel skinął głową w moją stronę. Wiedziałem, że wytrzyma. Zuch chłopak – Pomyślałem. - Odpłacając mu tym samym.
W 9 rundzie tak zdzielił Niemca w brzuch, że tamten złożył się na chwilę niczym scyzoryk kieszonkowy. Sektor niemiecki zamarł na chwilę. Gigant jednak w mgnieniu oka wstał i skwitował to uśmiechem. Panie Boże na niebie, oby tylko wytrzymał.
Nadeszła 10 runda. Nasza chwila prawdy. Jeden z generałów SS spocony jak mysz, przywołał jednym gestem swojego ordynansa. Ten pojawił się obok lotem błyskawicy, taranując przy tym jakiegoś żołnierza. Ostra gestykulacja i mimika twarzy dała mi szybko do zrozumienia, jak duże pieniądze zostały zainwestowane w wygraną Rainharda. Niemiec miał wygrać gładko. Tymczasem i jego twarz zaczynała puchnąć i zmieniać kolory tęczy. Piekielny wysiłek na twarzach bokserów, ogłuszający ryk na sali, pot i krew. Sam się nie spodziewałem takich emocji. Frankenstein stał obok przewróconego krzesła i machał rękoma jak gdyby sam stał w ringu.
Mistrzowska kombinacja ciosów spada na głowę Achmeda, który padł z impetem na deski chwilę później. Tytan triumfuje w wariackiej ekstazie. Sala ryczy niczym stado bawołów. Jeden z generałów całuje swoją pięść. Drugi skacze w ramiona Frankensteina.
Słychać odgłosy tłuczonych butelek, z daleka wyrywa się hymn niemiecki.
Achmed leży dalej na deskach, dobiegam do niego z całych sił próbując pomóc mu wstać.
Z sektora niemieckiego odzywają się gwizdy. Nad głową przelatuje mi butelka. Sala powoli pustoszeje. Niemcy przenoszą się do kantyny. Mają okazję do świętowania. Czterech żołnierzy wynosi na rękach wrzeszczącego Rainharda. Plan się powiódł. Teraz tylko trzeba się przedostać do małej warszawy. Achmed stęka obolały. Jego oko schowało się pod przykrywą ogromnego siniaka. Żebra ma fioletowa. Na pewno połamane. Idzie jednak dzielnie jak na żołnierza przystało –Jeszcze tylko parę kroków – Mówię – Wytrzymaj.
W odpowiedzi słyszę tylko jęknięcie. Jak przejdzie kanałem? Myślę.
Przecież to będzie katorga.
- Nie zostawię cię słyszysz, nie zostawię. - Rzuciłem z przekonaniem.
Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech, wyparty jednak po chwili przez grymas bólu.
Jesteśmy w baraku. Jedna z desek wyróżnia się od pozostałych. Odginam ją powoli. Pod nami jest tunel. Udało się. Jest i drabina. W dół jest jakieś 10 szczebelków. Achmed schodzi pierwszy ja zaraz za nim, jeszcze tylko nałożyć deskę na swoje miejsce. Schodzę w czeluść. Słyszę ciężki oddech wyczerpanego kolegi. Podaję mu w ciemności rękę. Nie jest to łatwe szyb jest dość wąski.
- No wreszcie jesteście – Słyszę znajomy głos.
Pojawia się w oddali światełko z małej naftowej lampki.
- Janek? Krzyczę.
- Nie tu wujek Adolf - Słyszę w odpowiedzi.
- Chodźcie szybko nie mamy całego dnia – Dodaje.
Po przejściu jakiś 20 metrów docieramy do źródła światła. Janek idzie na szpicy oświetlając drogę lampką ja w ślad z nim, za plecami słyszę ciężko dyszącego Achmeda.
Wtem przed nami ukazuje się ogromna krata łącząca dwa szyby. Jedna z dużych stalowych rurek jest wyłamana. Przeciskam się z trudem. Po chwili tunel wypełnia krzyk.
- Antek, Antek – Odwracam się szybko. Nasz przyjaciel stoi nadal za kratami.
- Chodź – Wołam.- Nie widząc dobrze w ciemnościach. Cofam się i odkrywam przeraźliwą prawdę. Achmed nie przeciśnie się. Wyłom jest zbyt wąski jak na jego masę.
- Jasna cholera – Janek wołam w rozpaczy – Czekaj.
Achmed stoi bezradnie. Widzę jak szkli mu się oko. Nie poddam się. - Mówię do siebie dodając sobie otuchy.
Dopadam wściekle kraty próbując odgiąć mosiężne pręty. To na nic. Opadam z sił.
- Antek –Słyszę.
Echo powtarza nawoływanie.
- Nie zostawię cię tu, choć by nie wiem co.
- Idź przyjacielu, uratuj się – Szlocha bezradnie Achmed.
- O czym ty mówisz. Razem albo wcale.- Rzucam bez namysłu.
- Idź. Ja zatrzymam ewentualną próbę pościgu tak długo jak tylko zdołam.
Ogromna ręka ściska czule mój bark.
- Nigdy cię nie zapomnę. Uratowałeś nam życie – Wycedzam z trudem opanowując łkanie.
- Idź już, idź – Powtarza.
Chwilę później znika w ciemnościach.
Odwracam głowę w poszukiwaniu drogi. W oddali widzę małe światełko – tędy – Słyszę nawoływanie. Dzieli mnie od niego jakieś 60 metrów – Ruszaj się ty durniu – Słyszę na powitanie.
- Achmed … Odparłem ze łzami w oczach.
- Wiem, ale przecież nic nie wskóramy.
Wtem cały tunel zatrząsł się, jak po eksplozji. Piach sypię się z góry niespodziewanie wpadając nam w oczy. Stoimy w ciszy nasłuchując następstw. Wyraźnie nad nami przetacza się jakiś kolos. Słychać znane nam odgłosy wystrzałów.
- Co jest do jasnej Anieli – Wykrztusza Janek.
- Nie mam bladego pojęcia – Odpowiadam. Otrzepując zarazem się z piachu jak pies.
Kolejny wstrząs porusza tunelem, sprawiającym wrażenie żywego.
- To muszą być czołgi – Słyszę z ust Janka.
– Odkryli naszą ucieczkę. Pewnie złapali Achmeda.
- Niech to diabli – Rzucam wściekle.
Wiejemy dalej ile sił w nogach. Tunel zdaje się nie mieć końca. Po kolejnych 100 metrach docieramy w końcu do kolejnej kraty. Zaraz za nią jest drabina.
- Uff – Odetchnąłem z ulgą
– No dobrze ale co dalej?
- Jak chcesz to tu zostań – Słyszę po chwili.
- Przecież nad nami jest cała kompania żołnierzy wroga. Ruszył za nami pościg ty głupku – Ryknąłem.
- Coś ty powiedział? – Odparł wyraźnie wściekły Janek. Zarazem rzucając się w moją stronę ze zwinnością kota. Już mieliśmy się złapać dając tym samym upust emocjom, kiedy to dało się wyraźnie usłyszeć z góry dochodzący krzyk… na początku stłumiony, potem coraz bardziej wyraźny.
-Ruki wierch, ruki wierch. Dawaj, dawaj.
Staliśmy jak wryci.
- To Ruskie – Ryknął Janek.
Zaciśnięte jeszcze przed chwilą pięści, otworzyły się w przyjacielskim geście. Padliśmy sobie w ramiona nie kryjąc wzruszenia. W takiej właśnie pozycji zobaczyli nas nasi wybawcy, którzy zeszli już do kanału i oświetlali nas teraz latarkami.
Nie było wątpliwości, po której byliśmy stronie. Gromki śmiech żołnierzy wypełnił cały tunel. Jeden z nich doskonale mówił po Polsku, więc obyło się bez tłumacza.
-Kim jesteście? – Wypalił – Zakładając pepeszę na plecy.
- Jesteśmy żołnierzami AK. Więzili nas w obozie, ale postanowiliśmy zwiać – Odrzekł Janek.
- Ha ha ha, to daleko nie zwialiście, co? – Zaniósł się śmiechem Rosjanin.
- Dokładnie, niepotrzebnie najedliśmy się tylko strachu.
- Chodźmy na górę, zjecie coś, napijecie się i umyjecie, bo straszne śmierdzicie – dodał – Zatykając przy tym ostentacyjnie nos.
Janek wyprostował się jak na oficera przystało dając do zrozumienia, że wcale go to nie bawi. Rosjanin poklepał go po ramieniu i odwrócił się w stronę drabinki.
Gdy wdrapaliśmy się na górę, naszym oczom ukazał się przytłaczający widok. Czołgi, masa samochodów różnego rodzaju i zastosowania, działa wszystkich kalibrów i do tego setki żołnierzy w zielono-żółtych mundurach.
Obóz stał w ogniu. Dookoła leżało mnóstwo ciał, Niemców, Rosjan, więźniów. Od razu pomyślałem o Ahmedzie. Czym prędzej popędziłem w stronę bramy. Po naszym baraku pozostała tylko sterta palących się bel. Wszystko się paliło. Padłem na kolana zanosząc się płaczem. Mi się udało, ale jakim kosztem. Mój przyjaciel obkupił to śmiercią.
Wtem dało się wyraźnie słyszeć nawoływanie. Rozejrzałem się prędko.
- Antek, Antek – Na prawo od zgliszczy małej Warszawy, na czymś, co przypominało z daleka ścięte drzewo siedział Ahmed. Twarz rozpromieniał mu uśmiech. Po brudnej i spuchniętej twarzy płynęły mu łzy. Wpadłem mu w ręce w szale niekontrolowanej radości. Podniósł mnie do góry z lekkością piórka krzycząc przy tym coś po arabsku. Ścięte drzewo okazało się być Rainhardem. Leżał pokiereszowany ze związanymi z tyłu rękoma.
- To moje trofeum – Odparł dumnie Ahmed.
Śmiechu nie było końca. Nieopodal grupka Rosjan tańczyła przy akompaniamencie akordeonu. Janek skakał obok jak wariat, co chwilę pociągając spory łyk z butelki wódki. Świętowanie trwało do późna w nocy.
Nad ranem obudziły mnie krzyki, a raczej koszmarne wrzaski. Wstałem na równe nogi w poszukiwaniu ich ujścia. Ahmed stał obok mnie. Janka nigdzie nie było.
Z podziurawionego pociskami budynku SS, dwóch Rosjan pod bronią wyprowadzało Frankensteina i przybyłych na walkę generałów. Ich twarze zdradzały strach. Były pełne ran powstałych zapewne podczas przesłuchań przez rosyjskich komisarzy. Generałowie szli jako pierwsi. Zaraz za nimi wlókł się Frankenstein. Co chwile obrywał kolbą karabinu po plecach. Z kata stał się ofiarą. Na chwile nasze spojrzenia się spotkały. Spojrzał na mnie wzrokiem pełnym strachu, a zarazem prośby. Odwróciłem się do tyłu..
Ring bokserski zamieniony został w szubienicę, gdzie prowadzeni byli skazańcy. Janka dojrzałem nieopodal. Siedział na krześle z butelka wódki. Czekając na to diabelskie przedstawienie. Wyglądał jak gdyby czekał na kolejny mecz bokserski. Nie codzienny był to widok. Frankenstein krzyczał coś do niego, ale było za głośno, a ja stałem za daleko żeby cokolwiek usłyszeć. Nie miałem odwagi tam podejść. Wolałem stać w bezpiecznej odległości. Gdy wieszali Frankensteina i generałów, stałem odwrócony, gdyż okropieństw było mi za wiele. W oddali od strony szafotu dało się słyszeć krzyki, gwizdy i oklaski. Rosjanie mieli ubaw. Triumfowali. Wojna to piekło powtarzałem w kółko. Ahmed trzymał mnie przyjacielsko za ramię. Jego ogromna ręka otulała cały mój bark. Czułem się bezpieczny. Rainhard mruknął coś pod nosem, plując przy tym niczym wściekły byk. Arab odwrócił się w jego stronę, co poskutkowało tym, że Niemiec w mig zaczął udawać dalej trupa.
- No – odparł dumnie Ahmed – Leż grzecznie, bo zaraz zrobię ci taki masaż…
- Zostaw go!- Przerwałem mu – Nie masz już dosyć?
Chcę żyć normalnie i choć w połowie starać się zapomnieć, co tu widziałem. Choć już wtedy wiedziałem, że i tak to się nie uda.
- Jedziecie! Usłyszeliśmy znienacka. To Antek. Siedział za kołkiem amerykańskiego gazika z rosyjską gwiazdą na drzwiach.
- Skurczybyku! – Krzyknąłem – Jesteś niemożliwy.
Zaczęła się nasza długo oczekiwana droga do domu. Obdarci z godności, żyjący dotąd w ciągłym strachu, teraz jedziemy do Warszawy.
Czujemy się wolni. Napawamy się tym…
Krzyczymy, śmiejemy się głośno, pijemy wódkę. Ahmed modli się głośno do Allaha na tylnim siedzeniu. Po trzech dniach drogi docieramy do celu. Drewniana tabliczka z napisem Warszawa na poboczu powoduje ścisk w gardle. Stajemy u bram stolicy.
Widok jest przerażający. Wszędzie gruzy, morze pogiętej stali poprzeplatanej z krzyżami na chodnikach. Poznajemy ulicę, z której wychodziliśmy do niewoli. Nieopodal stoi budynek z informacjami o rodzinach i swoim mieniu. Przed wejściem stoi słup ogłoszeniowy cały oblepiony karteczkami. „Jesteśmy cali i zdrowi, czekamy na Wilczej 5” - Czytam na jednej z nich, podobnych jest setki.
Zostawiamy informacje o naszym powrocie. Janek postanawia iść do ogrodu saskiego. Idziemy za nim. Na skrawku zieleni pomiędzy gruzami wykopuje dołek, w którym sadzi nasiona drzewa, które dał mu jeden z Rosjan przed wyjazdem. Stoimy w kółku w ciszy przyglądając się mu w skupieniu.
Po policzkach płyną mi łzy.
- Odbudujemy to miasto – Cedzi przez zęby Janek – Odbudujemy.
- Poczekaj chwile – Dodaje.
Z kieszeni wyciągam guzik, i wrzucam go do ziemi, spełniając przy tym marzenie szewca z Mokotowa.
- Jesteś wolny druhu!
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie… zainicjowałem - Świeć się imię Twoje…


Opracował: Robert Szymkowiak


2010 rok








1 komentarz: